www.nfa.pl/

:: Czy edukacja (wyższa) jest reformowalna ?
Artykuł dodany przez: nfa2010 (2012-09-19 08:46:09)

Waldemar Korczyński


Czy edukacja (wyższa) jest reformowalna?


Na tzw. rynku rozmaite obiekty (np. pojedynczy osobnicy, fabryki, koncerny itp.) coś usiłują społeczeństwu sprzedać. Ważna jest tu swoista „równowaga sił”; jeśli społeczeństwo jest zbyt silne (bo się np. nażarło importowanym chlebem i nie ma ochoty sensownie płacić za własny), to obiekty te padają. Jeśli jakaś grupa obiektów zapewniła sobie monopol, to społeczeństwo płaci znacznie powyżej realnych kosztów produkcji. Zadaniem reklamy jest przekonać ludzi by kupowali rozmaite, najczęściej zupełnie im niepotrzebne, towary. Bywa jednak, że władza wymusza na obywatelu kupno konkretnego towaru, np. opon zimowych. I tak się toto toczy ewoluując zależnie od bardzo różnych czynników, ale ZAWSZE zależnie od świadomości wspomnianego społeczeństwa.


Na rynku edukacji media i nasza post-pruska tradycja wmówiły ludziom bzdurę pt. wyższe wykształcenie zapewni ci zatrudnienie (i dobrą płacę!!). To reklama. Władza poparła to w demoludach (ale chyba nie tylko) rozmaitymi przepisami o obligatoryjności tegoż „wykształcenia” na rozmaitych „stanowiskach”, a przeciętny pracodawca też wolał zaufać dyplomowi niż sprawdzać rzeczywiste kwalifikacje kandydata do zatrudnienia. Tak powstało zapotrzebowanie. I nikomu nie chciało się sprawdzać jak zareagują na to obiekty wytwarzające produkty edukacyjne. A one zareagowały rynkowo; jest okazja, trzeba zarabiać.


Co można zrobić?

  1. Umasowić produkcję, bo jest popyt. Wiadomo jak wyszło.

  2. Sprzedawać towar „modułowo”, podobnie jak niektóre firmy samochodowe. Jeśli pęknie tulejka za ca. 50 groszy, to kupić musisz cały mechanizm wycieraczek za 380 złotych, bo tulejek w sklepie nie uświadczysz. Tak więc np. studia inżynierskie obkłada się rozmaitymi przedmiotami odchamiajacymi społecznie, które wszyscy i tak „olewają”, ale które pozwalają kupie ludzi kosić całkiem niezły szmal. Nie chodzi zresztą tylko o takie przedmioty; bywa, że trudno jest znaleźć sensowne powiązania między nauczanymi na „kierunku studiów” przedmiotami z tej samej grupy. Aby się to udało, trzeba wmówić ludziom, że tzw. wiedza ogólna pozwala łatwiej poruszać się w zawodzie i jest trwała jak stal Kruppa. O takich duperelach jak krzywa zapominania (uczyć się trzeba na 4Z; zakuć, zdać, zapić zapomnieć) wspominać nawet nie warto. To dokładnie ten sam mechanizm, który wykorzystują firmy przekonujące np. Polaków, że po naszych drogach dobrze będzie jeździć drogą limuzyną z tylnym napędem i 300 konnym silnikiem. Nie wykorzystasz nawet 10% możliwości samochodu, zaparkować nie ma gdzie, ale jaki za to prestiż!

  3. Zapewnić sobie monopol na zarabianie. Tu najlepiej działać wielotorowo.


(3a) Przekonać płacących, że jesteśmy jedynymi, którzy mogą go wyedukować. Dobrze jest zadąć w tym miejscu w trąbę autorytetu i zasłonić się np. nadanym przez własne środowisko stopniem lub tytułem. O takich drobiazgach, jak to, że nauczanie ma się do owych stopni nijak, bo o skuteczności decyduje subtelna relacja między nauczanym i nauczającym nikt się nie zająknie. Ja znam wielu nauczycieli „dobrych”, choć kiepsko wyedukowanych i równie wielu kiepskich, choć wyedukowanych znakomicie. Mówię tu o sobie i odnoszę to nie do ich wiedzy, ale charakteru; umiejętności zachęcenia mnie do samodzielnego zdobywania wiedzy, którą mogłem potem z nimi przedyskutować. Nie sądzę, bym był wyjątkiem; każdy z nas ma podobne wspomnienia. Aby gadka z pozycji autorytetu była skuteczna nie trzeba się nawet wysilać; ludzie i tak niewiele kumają i to KTO mówi jest na ogół ważniejsze od tego CO jest mówione. Dobrze jest, oczywiście, mówić to, co ludzie chcą usłyszeć, więc nie wypada powiedzieć, że do studiowania nadaje się kilka procent populacji. Zamiast tego lepiej mówić np. o awansie społecznym.


(3b) Wykombinować jakiś system pozorujący mierzenie rzeczy niemierzalnych, np. wartości intelektualnej ludzi uczonych lub możliwości edukacyjnych szkół. To pierwsze, to przeróżne indeksy bibliometryczne, to drugie to rozmaite kryteria akredytacji, np. minima kadrowe. Opisywanie ich w tym miejscu nie ma sensu; ci co je znają wiedzą o co chodzi, a na tłumaczenie ich pozostałym i książki byłoby mało. Tak czy siak wielkiego sensu to nie ma bo np. kształcące wygrywających (permanentnie, nie okazjonalnie!) znakomitych informatyków nasze uczelnie plasują się na dalekich miejscach światowych rankingów, a osiągające doskonałe wskaźniki zatrudnienia uczonych instytuty produkują często nieuków. Jest to bez sensu głównie dlatego, że tzw. jakość kształcenia zależy bardziej od poziomu i ciekawości świata kandydatów do studiowania niż poziomu nauczających.


(3c) Zaklepać w postaci obowiązującego prawa zabetonowanie swojej pozycji. Dobrze jest od czasu do czasu, tak dla picu, regulacje te zmieniać rozmaitymi reformami, ale zawsze tak, by „nowe wracało”. Nie wiem czy mamy tu mistrzostwo świata, ale osiągnięcia nasze są na pewno dużego formatu.


  1. Zadbać o to, by finansujący zbytki uczonych obywatel nie „widział” wydawanych pieniędzy. Gdyby miał płacić bezpośrednio, np. w postaci czesnego czy opłaty za nauczanie indywidualne, to może dokładniej obejrzałby wydawany grosz. Hasło bezpłatnej edukacji pozwala skutecznie ukoić ból utraty ciężko na ogół zarobionego pieniądza. To naprawdę znakomity pomysł na wyciąganie od frajerów forsy. Rozmaite aspekty „bezpłatnej” edukacji opisywano tak często, ze nie ma chyba sensu pisać o tym więcej. Równie często opisywano przeróżne pomysły naprawy. Mój pomysł, to bon edukacyjny skonstruowany w ten sposób, by dobry student nie tylko nie musiał za studia płacić, ale by jeszcze na owym bonie mógł parę tysiączków rocznie (np. na piwo) zarobić. Pisałem o tym m.in. w portalu Niezależnego Forum Akademickiego (art. „Co zrobić z masowością kształcenia. Propozycja terapii”) i Magazynie Internetowym „Kontrateksty” (art. „Płatne studia nie musza być złe”).


Jest jeszcze mnóstwo innych, bardzo skutecznych sposobów na zawalanie nauki i edukacji. Ich fundamentem jest, podobnie jak rozmaitych kombinacji politycznych czy finansowych inercja społecznego myślenia i wynikających stąd zachowań. Ludzie nie lubią o takich sprawach myśleć ani rozmawiać. Fajniej jest pogadać o d....e Maryny, obejrzanym meczu lub kolejnym odcinku serialu. To się nie zmieni, więc każda dyskusja „o naprawie (czegokolwiek w) Rzeczypospolitej” długo jeszcze będzie typowo akademicka. Podobno jednak kropla drąży skałę, więc może i warto trochę ponarzekać.


Osobnym, poważnym w mym odczuciu, problemem jest fałszywe przekonanie, że uniwersytet ma kształcić ZAWODOWO. Od tego są szkoły zawodowe, bo dobrego piekarza, mechanika czy ekonomistę-praktyka najlepiej nauczy zawodu inny PRAKTYK. Uniwersytet ma zaspokajać ciekawość studiujących i z zasady stawiać więcej (inspirujących) pytań niż nauczać konkretnych, powszechnie już znanych, procedur. To nieporozumienie jest dla obu stron – nauczanych i nauczających – bardzo kosztowne. Ci pierwsi płacą niedopasowaniem do rynku pracy, ci drudzy ogłupiającą dydaktyką bez koniecznego na normalnym uniwersytecie kontaktu intelektualnego ze studentem, który oczekuje od nich gotowych rozwiązań, a nie mało go interesującej dyskusji. Tu punkt widzenia szarego obywatela wydaje się być jeszcze mniej reformowalny niż wszystkie inne dziedziny naszego życia społecznego. Biez wodki nie razbieriosz!




adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=648