www.nfa.pl/

:: Co ma Wildstein do Arystotelesa?
Artykuł dodany przez: nfa (2005-02-06 14:45:28)


Wallenstein-Pappenheimer

Co ma Wildstein do Arystotelesa?

Wallenstein, jeden z niemieckich książąt, któremu doniesiono o niegodnym postępku jego, jak powiedzielibyśmy dziś, podwładnego i przyjaciela miał powiedzieć „ja znam moich Pappenheimerów”. Zrezygnował w ten sposób z możliwości poznania ewentualnych dowodów nielojalności przyjaciół. Ucięło to dyskusję, a powiedzenie stało się synonimem zaufania do współpracowników i przyjaciół. Dzięki Wildsteinowi pytanie o zaufanie, już nie tylko do przyjaciół czy współpracowników, ale również do instytucji państwowych i autorytetów moralnych wychynęło spoza 15 letniej zasłony milczenia i dopadło nas ponownie. My jesteśmy jednak w sytuacji gorszej niż Wallenstein, bo wiemy, że jakieś dowody nieprawości naszych przyjaciół, współpracowników czy autorytetów mogą jednak istnieć, ale my prawdopodobnie nigdy nie będziemy mogli ich poznać. Być może poznają je inni i nasze zaufanie do Pappenheimerów wyinterpretują jako współuczestnictwo w ich poniżeniu. Na pewno warto byłoby znać całą prawdę. Nie poznamy jej niestety nigdy, bo szacuje się, ze ok. 40-50% akt zostało zniszczonych, a dostęp do pozostałych zarezerwowano dla bardzo wąskiej grupy osób. Arystoteles określił zdanie prawdziwe jako takie, które orzeka tak, jak rzeczywiście jest. Aby to sprawdzić trzeba nadać występującym w tym zdaniu słowom pewne znaczenie, tzn. przypisać im jakieś obiekty rzeczywistego świata i stosunki miedzy nimi. Nazywa się to interpretacją. Wszystko to jest jasne i proste tak długo, jak długo nie pyta się jak sprawdzić czy jakaś interpretacja spełnia wyrażenie. W przypadku listy Wildsteina klasa dopuszczalnych interpretacji podlega zasadniczym ograniczeniom. Chodzi wspomniane wyżej „jak”. Nie wiadomo jak skojarzyć nazwisko z osobą, bo:
1.Nie dysponujemy żadną możliwością, np. numerem PESEL, jednoznacznego ustalenia o kogo chodzi.
2.Nie dysponujemy informacją o znaczeniu numeru skojarzonego z tą osobą. Wedle telewizyjnego oświadczenia Leona Kieresa numer ten identyfikuje tylko miejsce, gdzie składowane są akta tej osoby.



To są ograniczenia wynikające z ustawy, bo tylko IPN wie o kogo tu chodzi i gdzie są jego akta. Jednak tym co naprawdę ludzi interesuje jest pytanie „czy pan(i) X był(a) TW, czy tez nie”. Aby poznać odpowiedź trzeba zajrzeć do właściwych akt i na podstawie ich zawartości wyrobić sobie samemu pogląd na sprawę. I tu zaczynają się schody.
·Założymy, że teczki IPN zawierają tylko oryginalne, nie modyfikowane dokumenty. Czy mamy jakieś kryterium bycia TW? Można przyjąć, że jest to np. wyraźne, własnoręcznie napisane zobowiązanie człowieka do donoszenia na kolegów lub inne wskazane osoby. Wygląda jednak na to, że IPN akceptuje również inne kryteria np. meldunki SB-ków. Jeśli byli oni materialnie zainteresowani, np. w postaci premii za wydajną pracę, posiadaniem dużej ilości współpracujących z nimi TW albo wysokowydajnych TW, to mogło się zdarzyć, że meldunki takie pisali nie tyle zgodnie z rzeczywistością, co np. osobistymi potrzebami finansowymi. Bezkrytyczne przyjmowanie, iż każdy SB-ek był ideowym obrońcą socjalizmu jest naiwne, a możliwości sprawdzenia ewentualnych potwierdzeń takich meldunków i zasadności pobrania przez tego SB-ka pieniędzy są praktycznie żadne, bo akt do sprawdzenia jest za dużo. Trwałoby to dłużej niż przewidywany okres życia przeciętnego TW.
·Podnoszone są często argumenty w rodzaju „był wprawdzie TW, ale go do tego zmusili”, „był wprawdzie TW, ale nieszkodliwym”, „był wprawdzie TW, bo go do tego zmusili ale ich oszukiwał” i podobne. Ciekawe kto potrafi to jednoznacznie ocenić. Jest jeszcze trudność zasadnicza; to IPN decyduje co i komu zostanie udostępnione. Co może więc przeciętny obywatel uczynić? Może wyinterpretować posiadane dane osobowo-numerowe w sposób zdeterminowany przez jego wiedzę o konkretnych osobach, swoje sympatie i antypatie, a głównie to co powiedzą media, bo większości osób na liście nie zna. To nie są jego Pappenheimerowie i nie może okazać im swego zaufania. Na interpretację tę wpływ ma tzw. autorytet interpretowanej osoby. Jeśli jest odpowiednio zręczna, robi dobre wrażenie i przez ostatnie 15 lat wykazywała się publicznie odpowiednią postawą, mówiła zawsze to co obywatel chciał usłyszeć, brała udział w akcjach charytatywnych itp., to jest prawie pewne, że za TW, a przynajmniej tego naprawdę szkodliwego uznana nie będzie. Co najwyżej za żałującą swoich błędów, do których przymuszało ją SB, ofiarę dawnego systemu lub lokalnego Wallenroda. Jest również bardzo prawdopodobne, że – domniemując niewinności - potwierdzi to, jeśli będzie taka potrzeba właściwy sąd, a ludzie chętnie w to uwierzą, „bo to przecież taki dobry człowiek”.


Tak wiec najgorszy nawet łajdak, jeśli tylko dobrze ustawiony ma szanse, nawet po udowodnieniu mu, ze TW rzeczywiście był, na spokojne przejście lustracji. Może nawet mieć, jako aktualny autorytet moralny, szanse na decydowanie o tym, kto był agentem „dobrym”, a kto „złym”. Może się również zdarzyć, że jako autorytet moralny po prostu nie dopuści do dyskusji na swój temat. Zachowa „wzniosłe” milczenie, które zrozumiane zostanie jako jedynie słuszna postawa człowieka skrzywdzonego na zasadzie, „gdzie drwa rąbią tam wióry lecą.” Jest i druga strona medalu. Jeśli człowiek specjalnie sympatyczny nie jest, społecznie się nie udzielał, prasa też o nim dobrze nie pisała, a miał pecha, że jakiś SB-ek chciał na nim zarobić, to większość uzna go za TW. Gdyby do uznania stwierdzenia „pan(i) X był(a) TW” za prawdziwe wymagane było by był(a) on(a) TW w każdej możliwej interpretacji, tzn. by każdy obywatel RP uznał go za TW, to TW nie byłoby w ogóle. Jedyne sensowne rozwiązanie jakie się tu nasuwa, to pewna gradacja pojęcia „być TW”; powiemy, że X był TW w większym stopniu niż Y jeśli więcej osób uznało za TW X-a niż Y-ka. I to jest jedyne co może się zdarzyć. Można podawać jeszcze wiele podobnych rozumowań. Wniosek jest następujący. Dziś o byciu TW może decydować nie to, kim człowiek w PRL-u był, lecz to jaką sobie na dziś wyrobił pozycję i co może sobie załatwić. Jeśli jest odpowiednio dobrze ustawiony, to lustracja niewiele mu zaszkodzi. Groźba, że tak się właśnie stanie jest bardzo realna, a naprawić się tego potem nie da. Nie da się również nikogo ukarać. Nie da się też odtworzyć zniszczonych przez SB-cję akt. Można próbować udostępnić każdemu, kto teczkę w IPN-nie posiada dotyczące go materiały. To, prawdopodobnie najlepsze, rozwiązanie ma szereg wad; najpoważniejszą jest obawa o skłócenie społeczeństwa spowodowane zawartością teczek i możliwością niewłaściwej interpretacji ich zawartości.


Kto jednak wierzy, iż IPN zdoła w sensownym czasie uporządkować i właściwie wyinterpretować zawartość tych teczek? Jest tego około 2 milionów. Gdyby na każdą teczkę poświęcić tylko godzinę byłoby to 228 lat, a policzyliśmy pracę przez 24 godziny na dobę. Gdyby tych osób było 228 i pracowałyby po 8 godzin dziennie to samo porządkowanie teczek zajęło by im 3 lata. Można spokojnie dodać następne 3 na porównanie zawartości różnych teczek i ocenę stopnia ich wiarygodności i otrzymamy równe 6 lat. Założyliśmy, że mamy do dyspozycji 228 kompetentnych i uczciwych ekspertów, bo trudno przecież powierzać ludzkie losy w ręce laików, a IPN żadnej innej pracy nie wykonuje. To te realia z którymi zmierzyć się powinni wszyscy zwolennicy „sądów nierychliwych, ale sprawiedliwych”. Warto o tym pamiętać, zanim zdamy się wyłącznie na IPN. Można też przypomnieć pojawiające się w niektórych środowiskach propozycje, by teczki oceniane były przez ludzi z tych właśnie środowisk (por. propozycja Rektora UJ, aby teczki ludzi z krakowskich uczelni oceniali historycy UJ). Nie namawiam aby wzorem Wildsteina publikować w Internecie listę nazwisk ludzi, których teczkami IPN dysponuje, ale w powstałej sytuacji coś zrobić trzeba, bo gra teczkami już się rozpoczęła i IPN musi wziąć w niej udział. Warto też pamiętać o odpowiedzialności IPN jako depozytariusza takiej właśnie wiedzy o konkretnych ludziach. Nie wiem jaki jest społeczny stopień zaufania do IPN, ale boję się, że wkrótce pojawić się mogą pytania o rzetelność pracy IPN-u, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie sądzi, iż pracownicy IPN-u nie są przez zainteresowanych naciskani do manipulacji przy teczkach. Pojawienie się takich i podobnych pytań, to tylko kwestia czasu, bo niejasna sytuacja, kiedy osoba zainteresowana nie może otrzymać swej teczki i sprawdzić, czy jej zawartość rzeczywiście wskazuje na to, iż była współpracownikiem SB, nie jest normalna; podejrzany nie może się bronić. A potem lustracja będzie nie tylko dzika, ale również niewiarygodna, bo dobry populista będzie mógł łatwo przekonać ludzi, że IPN również niszczył dokumenty. Nie wiem w jaki sposób można IPN przed takimi pomówieniami obronić. Są różne pomysły na ucywilizowanie lustracji. Propozycja, by wszystkim udostępnić ich teczki jest, mimo jej atrakcyjności, mało realna. To praca na lata. Nie rezygnując z udostępniania teczek wszystkim można spróbować ustalić odpowiednią kolejność tego udostępniania. Jest grupa osób, które zostały pokrzywdzone w związku z działalnością, również w okresie ostatnich 15 lat, ludzi związanych z SB lub PRL-owskimi elitami. Odmawianie im natychmiastowego dostępu do ich teczek powiększa tylko krzywdy, których doznali i chroni tych, którzy te krzywdy spowodowali.


Bywa i tak, że człowiek wyrzucony z pracy dzięki jakiemuś TW pracy nie ma do dziś, podczas ten który go wyrzucił zdążył już kilkakrotnie awansować i żyjąc w komforcie nabija się z biedy tego pierwszego. Naprawić się tego nie da, bo nikt nie wróci straconych lat, ale można próbować przynajmniej częściowo zadośćuczynić powstałej krzywdzie. Jednym z elementów takiego zadośćuczynienia byłoby odsuniecie ich krzywdzicieli od władzy. Druga strona medalu, to lustracja obecnych elit. Jeśli nie możemy zapewnić sobie komfortu posiadania właściwego zaufania do wszystkich współobywateli, spróbujmy zaufać tym, których chcielibyśmy widzieć jako autorytety moralne. Jest kilka takich grup: policjanci, sędziowie, prokuratorzy, ale również cieszący się dużym autorytetem społecznym profesorowie uczelni. W tym ostatnim przypadku sytuacja jest o tyle niedobra, że z jednej strony dużą część pracowników IPN-u stanowią naukowcy więc o myślenie w kategoriach „kruk krukowi oka nie wykole” nietrudno, z drugiej zaś prasa, np. ostatnia „Polityka”, pisze o wyjątkowo niskich motywach podejmowania przez naukowców współpracy z SB, a środowisko naukowe, jako całość, było w czasach PRL-u elitą społeczną. Nakłada się na to jeszcze niemożliwość prześledzenia sposobów dochodzenia ludzi do gwarantującego relatywnie dostatnie i bezpieczne życie stanowiska samodzielnego pracownika naukowego, co budzi nieprzyjemne podejrzenia o związki niektórych karier naukowych ze współpracą z SB. Środowisko naukowe powinno, w trosce o dobrze pojęty własny interes, domagać się natychmiastowej lustracji osób pełniących w nauce i szkolnictwie wyższym kierownicze stanowiska. Na liście Wildsteina są takie nazwiska, np. kilku rektorów i prorektorów. Przejrzeć te teczki da się w kilka tygodni i wcale nie muszą tego robić wyłącznie naukowcy. Najlepiej byłoby, aby ustrzec się podejrzeń o manipulacje, natychmiast wszystkie te materiały zabezpieczyć i ogłosić listę osób, które w krótkim czasie mogą swe teczki obejrzeć i, po tzw. „anonimizacji” upublicznić np. w Internecie. Na liście tej powinni być wszyscy zajmujący w nauce stanowiska od prodziekana w górę. Można dyskutować czy wyżej czy niżej, ale jakaś część naukowej elity winna tu zostać jednoznacznie określona. Lista Wildsteina stawia też w zupełnie nowym świetle kwestię ujawniania, kto i za co otrzymał stopień czy tytuł naukowy. Aby lustracja elit naszej nauki i szkolnictwa wyższego była wiarygodna należy ujawnić dorobek naukowy wszystkich samodzielnych pracowników naukowych. To też można zrobić szybko, wystarczy zarządzenie ministra. Myślę, że oprócz tego powinniśmy żądać szybkiego udostępnieniu teczek wszystkim ludziom pracującym po wojnie na uczelniach, najlepiej w kolejności „im później pracował, tym wcześniej dostanie teczkę” i ze szczególnym uwzględnieniem tych najbardziej przez PRL pokrzywdzonych. Próby omijania tego problemu doprowadzą do całkowitego upadku autorytetu pracowników nauki i szkolnictwa wyższego. Autorytet ten jest dziś wysoki, a upadek z dużej wysokości boli bardziej niż z małej.


adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=54