Warning: unlink(online_g/3.235.249.219) [function.unlink]: No such file or directory in /home/nfadddij/www/main.php on line 802
Niezależne Forum Akademickie

www.nfa.pl/

:: Marazm kontra rozkwit
Artykuł dodany przez: nfa (2006-10-08 05:40:14)

Maciej Panczykowski

Marazm kontra rozkwit


Materiał obserwacyjny, zawarty w tym artykule, pochodzi z Wydziału Biologii UW. Mimo, że zabawiłem (czy też wytrzymałem) tam dość krótko, bo tylko 6 lat, to materiał ten jest bogaty i stanowi dobry substrat do myślowej obróbki.
Oczywiście, dysponując danymi tylko z jednej polskiej instytucji naukowej, powinienem powstrzymywać się od uogólnień. Jednak, będąc po uważnej lekturze treści, zawartej w portalu NFA, mogę z całą pewnością użyć potocznego zwrotu: Tak jest (prawie) wszędzie.
Z jednej strony pociesza mnie to, bo wiem już teraz, że w moich trudnych obserwacjach i przeżyciach nie jestem odosobniony. Natomiast, z drugiej strony, przeraża mnie to, bo powszechność dna jest zawsze przerażająca.
Spłycenie tego dna, czyli poprawa istniejącego stanu rzeczy, jest niemożliwa bez krytycznej analizy stanu zastałego.
Oto złe tendencje, jakie rzuciły mi się w oczy na UW, mające postać braków w równowadze:

BRAK RÓWNOWAGI MIĘDZY PRACĄ A NAUCZANIEM
Jest rzeczą jasną, że podjęcie pracy, wymagającej kwalifikacji, musi być poprzedzone ich zdobyciem. Wyobrażałem sobie to tak, że zanim rozpocznę pracę na UW, zdobędę szerokie podstawy teoretyczne, a potem będę terminował w warsztacie u jakiegoś "mistrza", który nauczy mnie już konkretnego fachu.

Realia były takie, że wykłady w większości przypadków były kiepskie. Dało się natomiast odczuć presję na jak najszybszą i najwęższą specjalizację i podjęcie pracy w laboratorium. Było zapotrzebowanie na siłę roboczą, a nie na fajerwerki intelektualne. Te drugie nie były potrzebne, bo działało się według sprawdzonych na Zachodzie przepisów, a liczyły się tylko wyniki empiryczne.
Innymi słowy, do pracy w labie wystarczyła znajomość kilku standardowych procedur i zdolności manualne, a myślenie i szerokie zainteresowanie biologią tylko przeszkadzało, bo utrudniało skupienie się. Czyli: im mniej wiesz, tym lepiej. Potrzebna jest tylko twoja pokorna zgoda na bycie wyrobnikiem i już karierę masz jak w kieszeni.

Kolejny problem był w tym, że to nie profesor – "mistrz" uczył nas prawidłowej pracy w labie. Miał od tego doktorantów, którzy niestety zajęci byli swoimi sprawami (tak jak profesor). Wyraźnie zaznaczała się niecierpliwość i niechęć w przekazywaniu wiedzy nowicjuszom; o wszystko trzeba się było dopraszać, a tajniki labu sączone były "kropla po kropli".
Osobiście, najwięcej nauczyłem się od dziewczyny, która była w labie technikiem, czyli zajmowała najniższą pozycję w hierarchii. Miałem wrażenie, że ona wie najwięcej i jest najbardziej otwarta.
Podsumowując: UW jest przede wszystkim warsztatem naukowców-rzemieślników, a nie miejscem, w którym studenci zdobywają wiedzę. Mamy do czynienia z triumfem pruskiego pozytywizmu w wersji zarozumiałej i niepożytecznej, bo zachwyceni sobą rzemieślnicy pracują zazwyczaj nad problemami, w których trudno dopatrzyć się zastosowań. Nauczanie jest marginalizowane i ma niski prestiż. Młody człowiek odbiera to źle, bo na starcie potrzebuje głównie nabywać nowe wiadomości i umiejętności.

Pamiętam, że w liceum nauczyciele powtarzali mi, że teoria jest równie ważna co praktyka. Bo teoria bez praktyki jest bezpłodna, a praktyka bez teorii – nudna. Kto by pomyślał, że liceum to uczelnia "niższa"?

BRAK RÓWNOWAGI MIĘDZY KONKURENCJĄ A WSPÓŁPRACĄ
Naturalnym dla człowieka zjawiskiem jest współpraca wewnątrzgrupowa i konkurencja międzygrupowa.
Społeczność naukowa na UW była nienaturalnie (co nie znaczy: ponadnaturalnie) zatomizowana. Po pewnym czasie student docierał do prawdy: działasz na własny rachunek, do wszystkiego musisz dochodzić sam.
Prace nad projektami naukowymi wyglądały tak, że każdy męczył swój odrębny, mały i mało ważny projekcik. Myślę, że znacznie lepsze wyniki byłyby wtedy, gdyby grupa ludzi współpracowała przy dużym, ważnym projekcie.
Tak pracuje się na Zachodzie. Często przecież słyszymy doniesienia o grupie amerykańskich naukowców, która odkryła np. obiecujący lek.
Mimo, że na Zachodzie panuje kapitalizm, legitymizujący prymitywny egoizm, to jego dojrzałość przejawia się tym, że ludzie dostrzegli synergię i siłę współpracy. I wolno im było ją podjąć. Co dwie głowy to przecież nie jedna.
Szkoda, że w tej kwestii na UW Amerykanów nie naśladowano, ale jest to kolejny dowód na to, że polska nauka instytucjonalna pro zachodnią ma tylko skórę.
Nie muszę dodawać, że atmosfera wszechobecnej konkurencji wewnątrz grupy jest naturalnie odbierana jako przykra i niekonstruktywna. Źle, gdy kwestie merytoryczne zastępowane są przez plotki o tematyce damsko-męskiej i przez fanatyczne politykowanie. Profesorowie – „przywódcy grup” byli też niechętni do współpracy z młodymi. Trzeba by tą współpracę „wymęczyć”, ale nie każdy młody człowiek lubi się narzucać. Natomiast, każdy lubi widzieć chęć i entuzjazm u swojego „mistrza”.
Myślę, że bariera dla współpracy miała charakter ambicjonalny ze strony tych, którzy byli już na piedestale. Szkoda, bo w takiej sytuacji „mistrz” wybiera na swojego następcę ucznia gorszego od siebie, ale bezpiecznego. I to jest przepis na obniżanie poziomu z pokolenia na pokolenie, zmierzające do naukowego 'konowalstwa'. I to jest generalnie to, co stało się z polską nauką. Bezsprzecznie wygrywa degeneracja i brak klasy.

BRAK RÓWNOWAGI MIĘDZY ANALIZĄ A SYNTEZĄ
Bardzo obecnie modna filozofia uprawiania nauki, mówiąca, że trzeba opracowywać maksymalnie szczegółowo jedno osobne zagadnienie po drugim, nie jest filozofią pełną.
Po pierwsze, badając części z osobna, tracimy cenne informacje o powiązaniach między nimi. Po drugie, nawet jeśli specjaliści zdołaliby nawiązać współpracę, pozwalającą odtworzyć całość, to działoby się to ogromnym kosztem i kosztowałoby też sporo czasu. A niestety, potrzeby naszego świata są palące i trzeba umieć sobie radzić z istniejącymi realnie całościami już teraz.
Do tego na szczęście nie jest potrzebna idealnie szczegółowa wiedza. Na przykład: coraz lepiej radzimy sobie z nowotworami, mimo, że nadal wielu informacji o nich nie mamy.
Podejście analityczne: dzielenie wszystkiego na części i poznawanie ich w detalach, nie jest na pewno jedynie słuszne i skuteczne. Umysły syntetyczne potrafią dostrzegać związki pomiędzy częściami i różnymi zjawiskami, choć zwykle tracą informacje o szczegółach. To podejście też jest cenne i też pozwala poznawać i rozumieć rzeczywistość.
Bo w realnym świecie, detale są zawsze splecione w sieci zależności, które stanowią dające się wyodrębniać całości. Te dwa oblicza świata są nierozerwalne.
Tak więc, nie można powiedzieć, że naukę powinni uprawiać tylko analitycy lub tylko syntetycy. Obydwa typy umysłów są niezbędne.
A jeśli w danym środowisku mamy do czynienia z monokulturą analityków (jak na UW), to kończy się to małą wydajnością naukową. Jeśli ponadto, monokultura jest zamknięta i nietolerancyjna to jej monokulturowość staje się również podejrzana.

BRAK RÓWNOWAGI MIĘDZY KLASĄ RZĄDZĄCĄ A RZĄDZONĄ
Ten brak równowagi omawiam na końcu, choć ma on na dobrą sprawę charakter najbardziej podstawowy. Bo myślę, że gdyby wszystkie warstwy społeczności naukowej miały możliwość głosu, to wymienionych powyżej problemów nie byłoby.
W ciągu całych moich studiów nie słyszałem ani razu o wyborach władz uczelnianych, w których mógłbym brać udział. Nie było możliwości oceny wykładowców ani wpływu na temat pracy naukowej. Nie było osoby, do której można było odwołać się w sytuacji konfliktowej. Jakichkolwiek zmian w przepisach uczelni też ze mną - studentem nie konsultowano.
Jednym słowem, student na takiej uczelni czuje się jak piąte koło u wozu; czuje, że równie dobrze mogłoby go tutaj nie być i nikt tego nie zauważyłby. Jest całkowicie zdany na łaskę klasy rządzącej, bo o niczym nie decyduje i na nic nie ma wpływu. A jako, że rządzący dbają tylko o swój interes (taki jest realizm naszych czasów), to rozwój i samopoczucie studenta rysuje się w ciemnych barwach.

Oczywiście, można sobie wyobrazić, że warstwa profesorsko-decydencka ma pełnię władzy, ale jest na wysokim poziomie i dba o studentów.
Jednak, współcześnie, w czasach totalnego kryzysu autorytetów, istnieje głęboki deficyt wysokiego poziomu i nie ma na niego co liczyć.
Są to czasy, w których liczy się zarabianie pieniędzy i ten ma większe poszanowanie i pozycję, który ma więcej mamony. A więc bastiony wysokiego poziomu topnieją niczym lody Arktyki, bo ludzie zorientowali się, że we współczesnych realiach wysoki poziom tylko przeszkadza w robieniu pieniędzy. Nie dość, że wymaga on wysiłku, to potem jest tylko zawadą. Nie warto…

Polski establishment naukowy nastawiony jest na branie. Ściślej mówiąc – na branie pieniędzy. Poza tym wszystko powinno zostać w stanie niezmienionym, bo beneficjenci systemu nie będą przecież reformować tego, co przynosi im samym maksymalne korzyści. Jedyną oznaką postępu mają być coraz grubsze portfele tych na górze. Można tę socjopatologię skomentować zdaniem, popularnym wśród zwykłych obywateli PRL-u, a dotyczącym ówczesnej klasy rządzącej: „Pogłębiać dno i nie odstępować od koryta”.

Myślę, że zdrowy i efektywny system nauki to taki, który w sposób naturalny wiąże naukowców ze społeczeństwem (przestają być oderwani).
Założenia takiego systemu nie mogą mieć charakteru pobożnych życzeń na papierze, lecz muszą opierać się na działających i sprawdzonych mechanizmach. Muszą sprawiać, że robienie czegoś wartościowego i postępowego jest w interesie naukowców, przez co jest realne.
Fundamentem takiego systemu jest zasada, którą nazwałbym „zasadą dobrego nauczyciela”: DAJĘ I WYMAGAM. Naukowiec dostaje niezłe pieniądze, ale pod warunkiem, że da w zamian wyniki wartościowe dla dawcy (społeczeństwa, firm). Prosta „zasada dobrego nauczyciela” ma daleko idące konsekwencje:
Wyników pracy nie można, rzecz jasna, ukrywać i muszą one podlegać ocenie, wyegzekwowaniu. Musi zatem istnieć JAWNOŚĆ DOROBKU.
Dawcy pieniędzy, nie chcąc ich zmarnotrawić, są zainteresowani, by w systemie pracowali ludzie jak najbardziej kompetentni, nieprzypadkowi. Tu pojawiają się KONKURSY NA STANOWISKA.
Nie jest także powiedziane, że naukowiec spotka na miejscu ludzi najlepszych do współpracy i że akurat w jego instytucji będzie można zdobyć najlepsze umiejętności potrzebne w pracy. To wymusza MOBILNOŚĆ.
Wreszcie, efektywność, która gwarantuje dalszy napływ pieniędzy, maksymalizowana jest wtedy, gdy wszyscy w grupie naukowej mają swoje prawa i współpracują. Konflikty, które mogą się pojawić w wyniku prób zastępowania relacji współpracy relacją „pasożyt-żywiciel”, powinny być rozwiązywane. Tu jest miejsce dla MEDIATORA.
Proste założenie: „coś za coś” indukuje w środowisku naukowym nowe, pozytywne zjawiska. Następuje przejście z fazy marazmu w fazę rozkwitu.

Chciałbym na koniec dodać łyżkę dziegciu do powyższej beczki miodu. Znana polska felietonistka – Agata Passent, osoba świetnie znająca amerykańskie uniwersytety, twierdzi, że mniejszość uczelni w USA jest wybitna lub bardzo dobra. Pozostałe są kiepskie, na niskim poziomie. Wynika z tego, że system anglosaski nie stanowi remedium na wszystko, że nawet jego długotrwałe funkcjonowanie nie jest warunkiem wystarczającym sukcesu wszystkich czy też większości instytucji naukowych. Myślę, że potrzebna jest dyskusja nad tym co robić, aby wprowadzenie systemu anglosaskiego zaowocowało wysokim poziomem nauki i edukacji jako normą.

Maciej Panczykowski
Katowice, 2006.10.08




adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=298