Waldemar Korczyński
Czy
edukacja (wyższa) jest reformowalna?
Na tzw. rynku rozmaite
obiekty (np. pojedynczy osobnicy, fabryki, koncerny itp.) coś
usiłują społeczeństwu sprzedać. Ważna jest tu swoista
„równowaga sił”; jeśli społeczeństwo jest zbyt silne
(bo się np. nażarło importowanym chlebem i nie ma ochoty sensownie
płacić za własny), to obiekty te padają. Jeśli jakaś grupa
obiektów zapewniła sobie monopol, to społeczeństwo płaci
znacznie powyżej realnych kosztów produkcji. Zadaniem reklamy
jest przekonać ludzi by kupowali rozmaite, najczęściej zupełnie
im niepotrzebne, towary. Bywa jednak, że władza wymusza na
obywatelu kupno konkretnego towaru, np. opon zimowych. I tak się
toto toczy ewoluując zależnie od bardzo różnych czynników,
ale ZAWSZE zależnie od świadomości wspomnianego społeczeństwa.
Na rynku edukacji media i
nasza post-pruska tradycja wmówiły ludziom bzdurę pt. wyższe
wykształcenie zapewni ci zatrudnienie (i dobrą płacę!!). To
reklama. Władza poparła to w demoludach (ale chyba nie tylko)
rozmaitymi przepisami o obligatoryjności tegoż „wykształcenia”
na rozmaitych „stanowiskach”, a przeciętny pracodawca też wolał
zaufać dyplomowi niż sprawdzać rzeczywiste kwalifikacje kandydata
do zatrudnienia. Tak powstało zapotrzebowanie. I nikomu nie chciało
się sprawdzać jak zareagują na to obiekty wytwarzające produkty
edukacyjne. A one zareagowały rynkowo; jest okazja, trzeba zarabiać.
Co można zrobić?
Umasowić
produkcję, bo jest popyt. Wiadomo jak wyszło.
Sprzedawać
towar „modułowo”, podobnie jak niektóre firmy
samochodowe. Jeśli pęknie tulejka za ca. 50 groszy, to kupić
musisz cały mechanizm wycieraczek za 380 złotych, bo tulejek w
sklepie nie uświadczysz. Tak więc np. studia inżynierskie obkłada
się rozmaitymi przedmiotami odchamiajacymi społecznie, które
wszyscy i tak „olewają”, ale które pozwalają kupie
ludzi kosić całkiem niezły szmal. Nie chodzi zresztą tylko o
takie przedmioty; bywa, że trudno jest znaleźć sensowne
powiązania między nauczanymi na „kierunku studiów”
przedmiotami z tej samej grupy. Aby się to udało, trzeba wmówić
ludziom, że tzw. wiedza ogólna pozwala łatwiej poruszać
się w zawodzie i jest trwała jak stal Kruppa. O takich duperelach
jak krzywa zapominania (uczyć się trzeba na 4Z; zakuć, zdać,
zapić zapomnieć) wspominać nawet nie warto. To dokładnie ten
sam mechanizm, który wykorzystują firmy przekonujące np.
Polaków, że po naszych drogach dobrze będzie jeździć
drogą limuzyną z tylnym napędem i 300 konnym silnikiem. Nie
wykorzystasz nawet 10% możliwości samochodu, zaparkować nie ma
gdzie, ale jaki za to prestiż!
Zapewnić
sobie monopol na zarabianie. Tu najlepiej działać wielotorowo.
(3a)
Przekonać płacących, że jesteśmy jedynymi, którzy mogą
go wyedukować. Dobrze jest zadąć w tym miejscu w trąbę
autorytetu i zasłonić się np. nadanym przez własne środowisko
stopniem lub tytułem. O takich drobiazgach, jak to, że nauczanie ma
się do owych stopni nijak, bo o skuteczności decyduje subtelna
relacja między nauczanym i nauczającym nikt się nie zająknie. Ja
znam wielu nauczycieli „dobrych”, choć kiepsko wyedukowanych i
równie wielu kiepskich, choć wyedukowanych znakomicie. Mówię
tu o sobie i odnoszę to nie do ich wiedzy, ale charakteru;
umiejętności zachęcenia mnie do samodzielnego zdobywania wiedzy,
którą mogłem potem z nimi przedyskutować. Nie sądzę, bym
był wyjątkiem; każdy z nas ma podobne wspomnienia. Aby gadka z
pozycji autorytetu była skuteczna nie trzeba się nawet wysilać;
ludzie i tak niewiele kumają i to KTO mówi jest na ogół
ważniejsze od tego CO jest mówione. Dobrze jest, oczywiście,
mówić to, co ludzie chcą usłyszeć, więc nie wypada
powiedzieć, że do studiowania nadaje się kilka procent populacji.
Zamiast tego lepiej mówić np. o awansie społecznym.
(3b)
Wykombinować jakiś system pozorujący mierzenie rzeczy
niemierzalnych, np. wartości intelektualnej ludzi uczonych lub
możliwości edukacyjnych szkół. To pierwsze, to przeróżne
indeksy bibliometryczne, to drugie to rozmaite kryteria akredytacji,
np. minima kadrowe. Opisywanie ich w tym miejscu nie ma sensu; ci co
je znają wiedzą o co chodzi, a na tłumaczenie ich pozostałym i
książki byłoby mało. Tak czy siak wielkiego sensu to nie ma bo
np. kształcące wygrywających (permanentnie, nie okazjonalnie!)
znakomitych informatyków nasze uczelnie plasują się na
dalekich miejscach światowych rankingów, a osiągające
doskonałe wskaźniki zatrudnienia uczonych instytuty produkują
często nieuków. Jest to bez sensu głównie dlatego, że
tzw. jakość kształcenia zależy bardziej od poziomu i ciekawości
świata kandydatów do studiowania niż poziomu nauczających.
(3c)
Zaklepać w postaci obowiązującego prawa zabetonowanie swojej
pozycji. Dobrze jest od czasu do czasu, tak dla picu, regulacje te
zmieniać rozmaitymi reformami, ale zawsze tak, by „nowe wracało”.
Nie wiem czy mamy tu mistrzostwo świata, ale osiągnięcia nasze są
na pewno dużego formatu.
Zadbać
o to, by finansujący zbytki uczonych obywatel nie „widział”
wydawanych pieniędzy. Gdyby miał płacić bezpośrednio, np. w
postaci czesnego czy opłaty za nauczanie indywidualne, to może
dokładniej obejrzałby wydawany grosz. Hasło bezpłatnej edukacji
pozwala skutecznie ukoić ból utraty ciężko na ogół
zarobionego pieniądza. To naprawdę znakomity pomysł na wyciąganie
od frajerów forsy. Rozmaite aspekty „bezpłatnej”
edukacji opisywano tak często, ze nie ma chyba sensu pisać o tym
więcej. Równie często opisywano przeróżne pomysły
naprawy. Mój pomysł, to bon edukacyjny skonstruowany w ten
sposób, by dobry student nie tylko nie musiał za studia
płacić, ale by jeszcze na owym bonie mógł parę tysiączków
rocznie (np. na piwo) zarobić. Pisałem o tym m.in. w portalu
Niezależnego Forum Akademickiego (art. „Co zrobić z masowością
kształcenia. Propozycja terapii”) i Magazynie Internetowym
„Kontrateksty” (art. „Płatne studia nie musza być złe”).
Jest
jeszcze mnóstwo innych, bardzo skutecznych sposobów na
zawalanie nauki i edukacji. Ich fundamentem jest, podobnie jak
rozmaitych kombinacji politycznych czy finansowych inercja
społecznego myślenia i wynikających stąd zachowań. Ludzie nie
lubią o takich sprawach myśleć ani rozmawiać. Fajniej jest
pogadać o d....e Maryny, obejrzanym meczu lub kolejnym odcinku
serialu. To się nie zmieni, więc każda dyskusja „o naprawie
(czegokolwiek w) Rzeczypospolitej” długo jeszcze będzie typowo
akademicka. Podobno jednak kropla drąży skałę, więc może i
warto trochę ponarzekać.
Osobnym,
poważnym w mym odczuciu, problemem jest fałszywe przekonanie, że
uniwersytet ma kształcić ZAWODOWO. Od tego są szkoły zawodowe, bo
dobrego piekarza, mechanika czy ekonomistę-praktyka najlepiej nauczy
zawodu inny PRAKTYK. Uniwersytet ma zaspokajać ciekawość
studiujących i z zasady stawiać więcej (inspirujących) pytań niż
nauczać konkretnych, powszechnie już znanych, procedur. To
nieporozumienie jest dla obu stron – nauczanych i nauczających –
bardzo kosztowne. Ci pierwsi płacą niedopasowaniem do rynku pracy,
ci drudzy ogłupiającą dydaktyką bez koniecznego na normalnym
uniwersytecie kontaktu intelektualnego ze studentem, który
oczekuje od nich gotowych rozwiązań, a nie mało go interesującej
dyskusji. Tu punkt widzenia szarego obywatela wydaje się być
jeszcze mniej reformowalny niż wszystkie inne dziedziny naszego
życia społecznego. Biez wodki nie razbieriosz!
|