Strona główna    Kontakt z Redakcją NFA    Logowanie  
Szukaj:

Menu główne
Aktualności:
Gorący temat
NFA w mediach
NFA w opiniach
Jak wspierać NFA
Informacje

Linki

Rekomenduj nas
Redakcja
Artykuły
Nowości
Europejska Karta     Naukowca
Patologie środowiska     akademickiego
Oszustwa naukowców
Mobbing w środowisku     akademickim
Etyka w nauce i edukacji
Debata nad Ustawą o     Szkolnictwie Wyższym
Perspektywy nauki i     szkolnictwa wyższego
Czarna Księga     Komunizmu w Nauce i     Edukacji

Wszystkie kategorie
Inne
Reforma Kudryckiej
Postulaty NFA
Reformy systemu nauki
WHISTLEBLOWING
NFA jako WATCHDOG
NFA jako Think tank
Granty European Research Council
Programy,projekty
Kij w mrowisko
Kariera naukowa
Finanse a nauka
Sprawy studentów
Jakość kształcenia
Społeczeństwo wiedzy
Tytułologia stosowana
Cytaty, humor
Listy
Varia
Czytelnia
Lustracja w nauce i edukacji
Bibliografia NFA - chronologicznie
Subskrypcja
Informacje o nowościach na twój e-mail!
Wpisz swój e-mail i naciśnij ENTER.

Najczęściej czytane
Stanowisko NIEZAL...
Tajne teczki UJ, ...
Mobbing uczelniany
Amerykańska konku...
O nauce instytucj...
Inna prawda o ucz...
Powracająca fala ...
Urodzaj na Akadem...
Darmowy program a...
Jasełka akademick...
Menu użytkownika
Nie masz jeszcze konta? Możesz sobie założyć!
Strefa NFA
Statystyki

użytkowników: 0
gości na stronie: 139


Polecamy

NFA na Facebook'u

Ranking Światowych Uczelni 2009







Artykuły > Finanse a nauka > Co właściwie finansować ma podatnik?
Waldemar Korczyński
Co właściwie finansować ma podatnik?
 
Jak można naukę uprawiać?
Artykuł Tomasza Barbaszewskiego „Czy nauka przeżyje” skojarzył mi się z pytaniem o to, co nauką jest, a co nie.
Autor pisał wprawdzie o bardzo konkretnych sprawach finansowania nauki, ale ten, choć główny, wątek - mimo że cały tekst odbieram jako znakomity - jakoś mnie nie poruszył. Nie żebym nie dostrzegał jego znaczenia czy trafności ujęcia, ale głównie chyba dlatego, że akurat czytałem książkę Wolperta o „nienaturalnej naturze nauki” i pierwszym skojarzeniem było pytanie jak można od normalnego człowieka wymagać by z własnej woli finansował coś, czego nie rozumie i o czym sami tzw. uczeni mówią, że jest nienaturalne.
No i dalej skojarzenia pojawiały się jak grzyby po deszczu. I generowały pytania rozmaite.
Czy wielcy mecenasi sztuki byli również jej znawcami, czy tylko snobami?
Czy facet, który wydaje kupę forsy na bilety na mecze dałby choć grosz na sfinansowanie badań nad rakiem przełyku?
Mimo, że z tej kupy forsy na mecze to forsa, tak naprawdę, znika i zostaje kupa saute, a leczyć, to nasz kibic by się w przypadku choroby chciał.
Czy tzw. intelektualista, który kupuje po kilka książek miesięcznie kupiłby również coś o teorii strun? I przeczytał?
Krótko mówiąc chodzi o postrzeganie nauki przez przeciętnego Kowalskiego.
Wychodzi mi na to, że widzi on naukę nie tylko inaczej niż tzw. naukowcy, ale, co gorsza, inaczej niż by ci naukowcy chcieli. A chcieliby, aby nasz szaraczek wielkość nauki uznawał i przed tytułem naukowym na mordę swą niegodną padał. Przy okazji powinien uczonym na każde ich zawołanie forsę stosowną dawać, bo wiadomo przecież, że sam i tak nie potrafi jej rozsądnie wydawać. Przechla, przeżre, przepali albo na inne jakieś niegodne przyjemności wyda zamiast dać to uczonym, którzy zrobią to za niego. Przechlają, przeżrą, przepalą np. na konferencjach naukowych w modnych kurortach. Wydadzą mnóstwo nieczytanych publikacji i zarządzeń organizujących naukę i jeszcze uzasadnianią w mediach, że tak właśnie być musi, bo nauka jest niedofinansowana.
Aby  była jasność; ja nie uważam, że wszystkie naukowe spotkania mają taki właśnie charakter, ale wiele jednak ma. Nie mam ambicji zostania naukoznawcą, ale po mojemu, to  naukę uprawiać można na dwa sposoby. Na własny rachunek i wtedy nauką jest to, co sobie taki samofinansujacy się naukowiec jako naukę zdefiniuje. Można też robić naukę finansowaną z kasy publicznej. W tym przypadku wypadałoby coś podatnikom za ich forsę dać. Inaczej będzie to zwykłe naciąganie i nie bardzo widziałbym wtedy różnicę między naukowcem, a oszustką jakich wiele puka każdego lata do drzwi, szczególnie starszych, często schorowanych i naiwnych, osób.
Co nauka dać nam może?
No to co nauka może ludziom dać? Myślę, że głównie opisy jakichś prawidłowości. Naukoznawcy żądają, by były one co najmniej negatywnie weryfikowalne, „falsyfikowalne”, jak mówią ludzie w przedmiocie uczeni. Ta falsyfikowalność rozumiana jest często np. jako możliwość skonstruowania eksperymentu, który teorię „zweryfikuje”. Konsekwencje weryfikowania niektórych teorii „społecznych” (np. komunizmu) pokazują, że jest to żądanie zbyt silne.
Innym argumentem przeciw takiemu rozumieniu falsyfikowalności jest to, że z faktu, iż dziś nie potrafimy stosownego eksperymentu zaplanować, nie można wnosić, że nikt nigdy tego nie zrobi (nb. warto tu zauważyć, że wszystkie ustawy o szkolnictwie wyższym są innego zdania i wyznaczają bardzo konkretne terminy falsyfikowalności przydatności tzw. niesamodzielnych do pracy w uczelniach).Tak więc z tą falsyfikowalnością to tak całkiem prosto nie jest. Można jednak warunek ten osłabić i zażądać, by teoria falsyfikowalna(?) była „marzeniowo” i zapytać czy da się pomyśleć jakieś jej zastosowanie praktyczne.
Innymi słowy, czy stosowna inżynieria potrafiłaby - przy jakichś dodatkowych, dziś być może jeszcze niespełnialnych warunkach - „przerobić” teorię na coś użytecznego. To jest bardzo podobne do zwykłej niesprzeczności, ale nie jest z nią identyczne. I generuje sporo problemów. Rozważny tylko dwa, ale za to silnie ze sobą powiązane. Wypadałoby jakoś określić czym jest owa inżynieria, która wyniki naukowe ma przerabiać na praktycznie użyteczne konstrukcje.
Wracamy więc do starego pytania o nauki „czyste” i „stosowane” i sugerujemy, by za naukę uznać tylko te pierwsze. Te drugie, to właśnie inżynieria. Pytanie nowe, które z tego starego wyłazi, to pytanie o to kto, jak i kiedy miałby uzyskaną na pierwsze pytanie odpowiedź zakomunikować społeczeństwu i zainteresowanym. To jest o wiele trudniejsze niż odpowiadanie na pytanie co jest nauką.
Czyste i stosowane
Granica między tak (jako nauka „czysta”) rozumianą nauką, a inżynierią będzie zawsze nieostra; ale wydaje się, że jednym z kryteriów jest chyba jakiś „stopień nieprzewidywalności” i związana z nim nieplanowalność. Im bardziej przypadkowo, „nienaturalnie”, pojawiający się problem i im mniej „obliczalne” jego rozwiązanie, tym bardziej jest to sprawa nauki. Im bardziej problem jest naturalny, a jego rozwiązanie łatwiej ująć jako np. kandydujący do granta projekt, tym bardziej jest to sprawa inżynierii.
No i tu zaczyna się heca z drugim pytaniem. Tzw. czyste nauki cieszą się - Bóg jeden wie dlaczego - znacznie większym prestiżem niż „zwykła” inżynieria. Kto nie wierzy niech zapyta o tzw. dorobek naukowy wysoko utytułowanych przedstawicieli „nauk technicznych”. W szczególności warto postawić pytanie o ilość prac wykonywanych na zasadzie „każdy wynik jest dobry, więc to się musi udać”. Chodzi o problemy, gdzie oczekujemy odpowiedzi na pytanie „czy” lub „jak”, a rozwiązanie daje się zaplanować. Są to typowe zagadnienia inżynierskie, ale robione dla uzyskania tytułu naukowego. Jeszcze fajniej wygląda sprawa np.  „w dziedzinie sztuki”, gdzie patrząc na dzieła malarskie ni cholery nie daje się wykombinować jaki to problem one rozwiązują. A stopnie naukowe w tej dziedzinie dostaje się głównie za wystawy. I malarz czy rzeźbiarz utytułowany jest od razu lepszy niż ten bez dyplomu. Coś mi się widzi, że Nikifor Krynicki dyplomu nie miał. Nie jestem też pewien czy miał go np. Rubens, Picasso lub któryś z francuskich impresjonistów. Takich przykładów podawać można wiele. Pod adresem różnych „dyscyplin naukowych”.
Prestiż i forsa
Tym co wszystkie naukowe dziedziny łączy jest wysoki prestiż społeczny „zawodu” naukowca i związane z tym relatywnie łatwe (począwszy od pewnego stopnia utytułowienia) zarabianie forsy. Bywa to również przyjemne, gdy - w moim odczuciu rzadko - łączy się to z realizacją życiowej pasji. Te i parę innych własności tego „zawodu” czynią zeń życiowy cel nie tylko ludzi z naukową pasją, ale również całej rzeszy ludzi, którzy widzą w tej profesji relatywnie łatwy i stabilny kawałek chleba.
I często mają rację, bo ilość prac naukowych w zasadzie wyklucza ich sensowną weryfikację. Sokal był, być może prekursorem robienia sobie jaj ze współczesnych uczonych (pamiętajmy jednak, że Sowizdrzał był parę wieków przed nim), ale miał również naśladowców, np. studentów MIT, którzy wysłali taki „sokalowski” referat na poważną konferencję, gdzie został on pozytywnie oceniony. A było to w USA, te „poważne” konferencje są chyba lepiej recenzowane niż w moich rodzinnych Kielcach.
W moim odczuciu jednym z poważniejszych problemów współczesnej nauki jest jej o wiele za duża atrakcyjność społeczna. Robienie kariery naukowej oderwało się - nie wiadomo kiedy - od robienia nauki. Nie sądzę, by proste rozwiązania typu „zniesienie habilitacji” wiele pomogły. Spowodują one być może, częściową wymianę biesiadników przy „naukowym stole” i większy tłok kandydatów na miejsca przy nim.
A ja myślę, że najlepiej byłoby cały ten stół zlikwidować, a potrawy serwować „na stojaka”, przy szwedzkim stole, tak jak na wielu uczonych konferencjach. Pomogłoby to oddzielić prestiż od forsy i mogłoby zaowocować innym spojrzeniem na etos naukowca, który stałby się jakimś „robotnikiem naukowym” wykonującym swoją - wcale nie wyjątkową (on akurat to lubi, tak jak szewc swój równie piękny zawód) - robotę. Bo coś mi się wydaje, że w naszej nauce to wielkich różnego szczebla mamy sporo, a wyników jakby trochę mniej.
Nie jesteśmy wyjątkiem
To nie jest tak, że to my mamy monopol na opisane wyżej przywary. Tekst ten można - po ew, niewielkich zmianach - odnieść do nauki w wielu krajach. Co więcej, można go odnieść do dowolnej właściwie elity. Atrakcyjność demokratycznych elit połączona z dynamiczną ewolucją moralności musi prowadzić do takich właśnie efektów. Tego na dużą skalę zmienić się nie da.
Habilitacja zniknie, gdy tylko przestanie być atraktorem. Znam sporo osób, które gardłowały za jej zniesieniem póki jej nie miały, a zmieniały zdanie po jej uzyskaniu. I nie myślę tu, o tych, którzy jasno mówią (znam kilku takich uczciwych), że chodziło o stabilizację i święty spokój, ale opowiadają o „naukowych” walorach habilitacji. I sami w to uwierzyli. Naprawdę! Nie robię sobie jaj!
Taką samą sytuację obserwuję wszędzie; od polityki po awanse w fabryce czy urzędzie. Ludzie po prostu wyszukują różne sposoby na poprawę swego bytowania. A jak to się już uda, to dbają o zachowanie takiego status quo wieloma, niekoniecznie etycznymi, metodami. Również utrudniając innym osiąganie ich poziomu bytowania. I motywują to czasem nawet ciekawiej niż uczeni utrzymanie habilitacji. Popatrzcie Państwo na politykę.
Tym, co w mojej opinii naukowców wyróżnia jest styl dorabiania do tego ideologii i tzw. etosu. Robią to, oczywiście, wszyscy, ale tylko naukowcy i, być może, prawnicy tak często używają takich słów jak „misja”, „etyka”, „sprawiedliwość” i podobnych. Może warto byłoby zacząć reformy od weryfikacji sensowności ich używania? Takiej swoistej falsyfikowalności znaczenia nauki dla bytowania ludzi, etyczności nauki (naukowców) i paru jeszcze innych twierdzeń tej tak powszechnie akceptowanej „teorii nauki”?
Tak na początek naukowego podejścia do sprawy. Prawie wszystkie metodologie toto zalecają. M.in. po to, by szary obywatel wiedział komu i za co płaci. Aby nie podejrzewał, iż buli na zaspokajanie chorych ambicji nieznanych mu ludzi, których nigdy nie zrozumie. Ani tych ludzi, ani ich ambicji.
nfa.pl

© 2007 NFA. Wszelkie prawa zastrzeżone.
0.036 | powered by jPORTAL 2