Strona główna    Kontakt z Redakcją NFA    Logowanie  
Szukaj:

Menu główne
Aktualności:
Gorący temat
NFA w mediach
NFA w opiniach
Jak wspierać NFA
Informacje

Linki

Rekomenduj nas
Redakcja
Artykuły
Nowości
Europejska Karta     Naukowca
Patologie środowiska     akademickiego
Oszustwa naukowców
Mobbing w środowisku     akademickim
Etyka w nauce i edukacji
Debata nad Ustawą o     Szkolnictwie Wyższym
Perspektywy nauki i     szkolnictwa wyższego
Czarna Księga     Komunizmu w Nauce i     Edukacji

Wszystkie kategorie
Inne
Reforma Kudryckiej
Postulaty NFA
Reformy systemu nauki
WHISTLEBLOWING
NFA jako WATCHDOG
NFA jako Think tank
Granty European Research Council
Programy,projekty
Kij w mrowisko
Kariera naukowa
Finanse a nauka
Sprawy studentów
Jakość kształcenia
Społeczeństwo wiedzy
Tytułologia stosowana
Cytaty, humor
Listy
Varia
Czytelnia
Lustracja w nauce i edukacji
Bibliografia NFA - chronologicznie
Subskrypcja
Informacje o nowościach na twój e-mail!
Wpisz swój e-mail i naciśnij ENTER.

Najczęściej czytane
Stanowisko NIEZAL...
Tajne teczki UJ, ...
Mobbing uczelniany
Amerykańska konku...
O nauce instytucj...
Inna prawda o ucz...
Powracająca fala ...
Urodzaj na Akadem...
Darmowy program a...
Jasełka akademick...
Menu użytkownika
Nie masz jeszcze konta? Możesz sobie założyć!
Strefa NFA
Statystyki

użytkowników: 0
gości na stronie: 119


Polecamy

NFA na Facebook'u

Ranking Światowych Uczelni 2009







Artykuły > Patologie środowiska akademickiego > Błędy demaskatorów

Waldemar Korczyński


Błędy demaskatorów


Przeczytałem artykuł o mobbingowaniu demaskatorów i poczułem się wywołany do tablicy.

Tekst ten piszę po to, by z jednej strony uświadomić co bardziej naiwnym, że największa nawet spolegliwość przed zostaniem demaskatorem nie chroni, z drugiej, by tych jeszcze bardziej naiwnych przestrzec przed nadziejami, że tzw. drogą służbową można cokolwiek realnie zdemaskować.

Rzecz w tym, że ja zostałem demaskatorem niejako mimo woli.

Przypomina mi się opowiadana wielokrotnie w enerdówku historyjka o „ideowym” antyfaszyście, który najpierw się ochlał, potem przysnął w okopie, a jak się obudził, to przy ustach miał megafon, a przy głowie nagan enkawudzisty. Kumple się wycofali, a niepasującego do siebie typa zostawili w okopie. Kłopot takiego faceta polegał również na tym, że dowiadywał się często od Rosjan, iż jego wysoko postawieni rodacy robili w szmaty takich jak on matołów i na ich plecach prowadzili życie daleko odbiegające od tego, co nasz frajer znał z okopów. Bywało i tak, że nabyta w niewoli wiedza znacznie przekraczała poziom ześwinienia takiego osobnika i stawał się on rzeczywiście antyfaszystą.

Taki poziom dopuszczalnego ześwinienia ma każdy z nas. Uczeni w psychologii nazywają to progiem tolerancji (jest jeszcze kilka innych równie uczonych określeń) i chyba nawet usiłują mierzyć. Ja się na tym nie znam, nie potrafię tego precyzyjnie wyartykułować, ale myślę (może, lepiej, wyczuwam), że każdy z nas wielokrotnie się z tym progiem stykał. To jakiś konglomerat naszego genotypu, wpływów środowiska, nabytych (np. z poprzez czytanie niewłaściwej literatury) stereotypów kulturowych, porąbanej często wyobraźni i wielu jeszcze innych składników, które nakładają się na naszą osobowość i kondycję psychofizyczną w konkretnym czasie i miejscu. Mniejsza o to czym toto jest; ważne, iż decyduje to często o życiowych zwrotach ludzi, którzy się od takiej bariery odbili. Tak właśnie było w moim przypadku.

Ja do czasu afery z dwoma tysiącami godzin jednego z pracowników kierowanego przeze mnie zakładu byłem lojalnym i chyba dobrze ocenianym (miałem nawet jakieś nagrody) pracownikiem Akademii Świętokrzyskiej (obecnie Uniwersytet Jana Kochanowskiego) w Kielcach.

Nie uważałem, by środowisko naukowe składało się z samych ideałów, ale byłem wówczas przekonany, że jest to elita nie tylko intelektualna, ale i moralna. Myślę, że podobnie oceniał swoich rodaków – Niemców – wspomniany wyżej antyfaszysta.

Rozumiałem, że wyjątki – jak wszędzie – bywają, ale tzw. naukowcy ubierali się jednak lepiej niż byle robole, rzadziej się opijali, a jak się już napili, to bywali np. mniej agresywni niż reszta społeczeństwa. Nie widać też było wśród nich drobnych kieszonkowców, ani aferzystów mięsnych.

Dla młodszych czytelników NFA kilka słów wyjaśnienia. Aferzysta mięsny, to aspołeczny i asocjalistyczny osobnik, który handlował mięsem poza oficjalną siecią handlową. Potem również autentyczny aferzysta działający na szkodę swego socjalistycznego zakładu pracy poprzez dystrybucję mięsa w zamian za rozmaite korzyści. Naukowcy jakby nawet mniej przeklinali i generalnie mówili lepszym, bardziej eleganckim językiem. Byli też uczciwsi i codziennym życiu mniej oszukiwali, a tzw. szary człowiek „paczał” na „uczonych” z podziwem i głębokim szacunkiem. Dobrze i elegancko, a nade wszystko wygodnie, było być pracownikiem uczelni.

Wydaje mi się, że patrzyłem na tę cześć społeczeństwa tak, jak dziś niektórzy na polityków; jak się dobrze ubiera i gładko gada, to pewnie mądry i dobry jest okrutnie więc można mu swój los i forsę zawierzyć. Wiem, że wielu z Państwa okrzyknie mnie teraz osłem w końskich okularach, ale tak naprawdę było. Może zresztą rozejrzycie się po swym otoczeniu i osłów takich zobaczycie więcej. I w takiego właśnie osła trafiła nagle wiadomość, że jego szefostwo i – jak sądził kumple – robią go w bambuko i wrabiają w sytuację, która mogła zaowocować np. dyscyplinarnym wywaleniem z pracy (szczegóły można znaleźć np. w Kontratekstach http://www.kontrateksty.pl/index.php?action=show&type=news&newsgroup=3&id=1340,

Forum Akademickim http://www.forumakad.pl/archiwum/2002/07-08/ARTYKULY/11-za-taki_wydzial.htm,

http://www.forumakad.pl/archiwum/2003/02/artykuly/10-za-skandalu_ciag_dalszy.htm,

http://www.forumakad.pl/archiwum/2003/05/artykuly/14-za-tepienie_szkodnikow.htm

 czy NFA - trzeba poszukac na hasło Massalski ).

Gdybym miał więcej oleum we łbie i doświadczenia bogatsze, to pewnie wiedziałbym, że zamiast rozrabiać trzeba szybko poszukać haków na mych adwersarzy i siedzieć cicho zamiast biegać po rektorach i truć im o sprawach, które muszą znać, a co najmniej muszą się ich domyślać. No bo jak niby rektor podpisywał parę tysięcy dyplomów wiedząc z prostych – takich z piątej klasy podstawówki – rachunków, że nie ma tylu pracowników by dyplomantów „obsłużyć” i na łeb uczonego musiało przypadać po kilkudziesiąt dyplomów. Jak podpisywał dyplomy Akademickiego Ośrodka Kształcenia wiedząc, że – jak to stwierdził w sądzie AOK – nie jest on częścią AŚ. A robił to przez kilka lat.

Takich numerów było więcej. Co ciekawe nikt z członków Senatu uczelni też tych prostych rachunków nie wykonał, mimo, że potem wszystkich ich poinformowałem. Wysłałem zresztą mailem list otwarty do wszystkich pracowników AŚ z informacją o tym ilu to dyplomantów przypada na uczoną makówkę w WZiA AŚ, więc wiedzieli o tym wszyscy pracownicy tej uczelni.

Moimi pismami wprawiłem władze uczelni w zakłopotanie i postawiłem w bardzo niezręcznej sytuacji. Dziś widzę to jasno, ale wtedy nie miałem o tym pojęcia. Wydawało mi się, że „nieprawidłowości” to sprawa lokalna, ograniczona do wydziału, gdzie pracowałem. To, oczywiście, wina mojej tępoty, końskich okularów, które – dziś podejrzewam, że podświadomie dla własnej wygody – nosiłem.

Ale tak czy siak wiosną 2001 roku wylądowałem w raczej nieciekawej sytuacji. Z jednej strony świadomość, że oto zostałem przez ludzi, którym ufałem, wmanewrowany w nieprzyjemną i niezdrową sytuację, z drugiej niejasna postawa władz uczelni, które unikały jakiejkolwiek reakcji na moje informacje i prośby o wyjaśnienie dlaczego nic nie robią.

Na kilkadziesiąt wysłanych do Rektora pism otrzymałem jedną tylko „odpowiedź”; po moim liście otwartym do pracowników AŚ rektor AŚ, pan Massalski Adam Zygmunt, zakomunikował mi, że moje poczynania mogą mieć dla mnie smutne konsekwencje. O przekrętach z dublowanymi godzinami, przedziwnych kwalifikacjach kadry czy kierowanych pod moim adresem pogróżkach ani słowa.

Pisałem też do Ministerstwa, ale zarówno pani min. Łybacka jak i jej następca pan Goban-Klas odpowiadali, że nie ma żadnej sprawy i wszystko jest w porządku.

Szczegółowe opisywanie wszystkich moich perypetii nie ma sensu; o powtarzalne prawidłowości jest tu raczej trudno. Każdy z nas nadziewa się na coś innego, więc nikogo przed żadnymi konkretnymi „przyjemnościami” nie ostrzegę.

Chciałbym jednak zwrócić uwagę na dwa popełnione przeze mnie błędy; zaufanie do przełożonych i wiarę, w to, że w „bezpośrednim otoczeniu akademickim” ktokolwiek się bezinteresownie w obronie takiego głupka wychyli. Mnie „wyrolowali” równo wszyscy przełożeni; naciągali mnie chętnie na podawanie informacji o „grzeszkach” rozmaitych ludzi, ale normalnego użytku nikt z tego nie robili. Niczego w szczególności nie usiłowali naprawiać.

Kilku moich mądrzejszych kolegów radziło mi, bym się w żadne pisma do władz uczelni nie bawił, ale zebrał jak najwięcej dowodów przekrętów i pobiegł z tym do mediów. Nie uczyniłem tego. Nie dlatego, bym był jakoś szczególnie „honorny”, choć do dziś mam wątpliwości, czy potrafiłbym tak do końca, bez próby załatwienia sprawy wewnątrz uczelni, całe uczelniane brudy wyprać publicznie. Ja się po prostu bałem, że pominięcie jakiegoś szczebla może zaowocować wywaleniem mnie z pracy.

I za ten strach zapłaciłem; dwa lata później zostałem faktycznie wylany. Moi koledzy nie pytali mnie właściwie o żadne szczegóły odkrytych przekrętów. Najczęstszym pytaniem było „Kogo masz za sobą?”. Nie radzę też za bardzo ufać „wrogom naszych wrogów”.

Kiedy ja zaczynałem moją awanturę i wydawało się, że niektóre szwindle trzeba będzie jednak naprawić, przychodziło do mnie wielu uczonych i kablowało na dziekana wydziału. O niektórych pomysłach „dokopania” mi wiedziałem prawie natychmiast. Był nawet taki moment, gdy było mi go żal. Większość tych moich nowych „przyjaciół” wykruszyła się przed upływem roku, a pozostali przy okazji mojej „rozróby” pozałatwiali swoje sprawy. Można, oczywiście, powiedzieć, że moja sytuacja była nietypowa, bo większość uczonych WZiA AŚ wywodziła się z aparatu partyjnego PRL, gdzie stosunki międzyludzkie były trochę inne niż w typowych uczelniach.

Jakiś sens to toto pewnie i ma, ale jest coś dziwnego w fakcie, że również dziś nasze media tak łatwo wskazują fatalny stan nauki i szkolnictwa wyższego w RP, a tak ciężko idzie im dochodzenie do wiedzy o tym kto konkretnie jest temu winny.

 I losy „demaskatorów” bywają podobne do moich przebojów. O losach samego demaskowania i jego efektach historia zwykle milczy. To trochę „odwrotnie” do historyjek o antyfaszystach. Być może jednak jest to problem skali i jak trochę poczekamy, to i to się zmieni. Jeszcze jedno. Tzw. demaskatorów demaskowani nazywają często ludźmi chorymi. Przypisuje im się różne, zwykle psychiczne, choroby, co demaskatorów najczęściej oburza.

Może jednak warto przypomnieć sobie, że normą jest to, co powszechne, a nie to, co słuszne, etyczne czy wzniosłe. I to, że w przypadku społeczeństwa wszelki „normy” i „odchylenia” bazują głównie na bardzo konkretnych podstawach genetycznych, których przeskoczyć się nie da.

Demaskatorzy, to ludzie rzeczywiście chorzy i żadne nauki o spolegliwości do końca tej choroby nie wyleczą. To ten rodzaj choroby, która podobnie do wielu innych, ujawnia się tylko w określonych warunkach. Jest to jednak choroba. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale zupełnie nie wstydzę się tego pisać.

nfa.pl

© 2007 NFA. Wszelkie prawa zastrzeżone.
0.048 | powered by jPORTAL 2