www.nfa.pl/

:: Czarna księga komunizmu (uniwersyteckiego)
Artykuł dodany przez: nfa (2005-04-08 18:43:04)

Józef Wieczorek
Czarna księga komunizmu (uniwersyteckiego)

Gdy 16 maja 1999 r. do Krakowa przyjechali twórcy „Czarnej księgi komunizmu” – Stephane Courtois oraz Jean-Luis Panne – i w Collegium Novum Uniwersytetu Jagiellońskiego spotkali się ze społeczeństwem Krakowa, nie było tam ani władz UJ, ani wybitnych krakowskich historyków. W tym czasie w Europie nad „Księgą” toczyły się ożywione dyskusje – a w Krakowie cisza! Ciekawe dlaczego?
Czyżby to był problem mało nośny naukowo? Przecież nośnikiem komunizmu były w niemałym stopniu środowiska intelektualne, w tym znakomici uczeni. Niestety nie wszyscy historycy tak sądzą. Jeden obsypywany laurami historyk krakowski twierdzi wręcz, że na prace nad „czarną księgą komunizmu w nauce i edukacji” nie warto przeznaczać publicznych pieniędzy. Chyba niektórym historykom nie chodzi o ujawnienie prawdy, tylko o jej zaciemnienie – tak to wygląda w oczach nie-historyka, który chciałby się jednak dowiedzieć, co tak naprawdę kryje się pod tytułami, gronostajami, katedrami. Przecież to część naszej rzeczywistości.
Czytamy czasem w książkach, że w PRL-u zgony niektórych profesorów były tajemnicze, a kariery ich sukcesorów dziwnie błyskotliwe. Dr Marek Wroński za próbę odtworzenia zagadki śmierci prof. Mariana Grzybowskiego dostał kilka nagród, ale i stanął przed sądem. Niebezpiecznie jest dochodzić prawdy.

Życie akademickie z trupem w szafie

W Krakowie rozeszły się wieści, że Fundacja Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego, do powstania której przyczynił się rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, zamierza opublikować akta bezpieki. Poruszyło to liczne gremia. Jednych porusza to, że w ogóle tak zamierza się uczynić, drugich – kto ma to robić, a jeszcze innych – po co to robić. Racje są różne i podzielone. Jedni mówią, że potrzebują prawdy jak chleba. Inni – że to sprawa przedwyborcza. Jeszcze inni, że to personalne rozgrywki.
Jedno jest pewne: władze UJ zachowują się tak, jakby chciały, aby sprawy środowiska uczelni badali tylko sami swoi. Być może sądzą, że nie może być tak, aby osoby nieuprawnione, niezależne od władz, a zatem niekompetentne, badały pewne rzeczy w sposób nieposłuszny. Chodzi zapewne o to, aby jedno ujawnić, a drugie utajnić.
Władze uczelni wiedzą, co robią, bo wiedzą, co robiły w ciemnych okresach naszej historii. Nie bez przyczyny heroicznie bronią dostępu do teczek uczelnianych łamiąc nawet Konstytucję III RP. Po co wywlekać prawdę na światło dzienne? Trzeba publicznie wołać o poszukiwanie prawdy, bo to zapewnia prestiż i autorytet moralny, ale faktyczne ujawnienie prawdy mogłoby ten prestiż obniżyć, zaś autorytet zniszczyć. Prawda jest niebezpieczna. Lepiej żyć z trupem w szafie, podpierając mocno drzwi, aby trup nie wypadł.
Środowiska akademickie nie zostały oczyszczone w okresie transformacji, a w czasie PRL zostały tak osłabione, że utraciły moc samooczyszczenia. Uczelnie oczyszczono natomiast z ludzi nielojalnych w stosunku do trzymających władzę i stanowiących zagrożenie dla przewodniej siły narodu. Czyściły komisje anonimowe, zapewne z odpowiednim udziałem czynnika stojącego na straży jedynie słusznego systemu. Podania informacji o składach tych komisji władze uczelniane do dnia dzisiejszego bronią iście heroicznie...

Odbezpieczyć wszystkie teczki

Nie jest tajemnicą, że w systemie komunistycznym przewodnia siła narodu – PZPR była głową, a SB tylko narzędziem. Niektórzy mówią, że między tymi organizmami istniała symbioza. Trzeba o tym pamiętać, bo nie da się poznać zachowań, ekologii jednego organizmu symbiotycznego bez poznania drugiego – ko-symbionta. Odbezpieczenie akt bezpieki bez odbezpieczenia akt PZPR nie pozwoli na pełne poznanie rzeczywistego stanu rzeczy.
Nie było dla nikogo tajemnicą, że w czasach PRL-u czynnik partyjny miał ogromny wpływ na życie uczelni. Żaden awans, żadna nominacja, żaden służbowy wyjazd zagraniczny, nie mogły mieć miejsca bez wiedzy, poparcia, a przynajmniej przyzwolenia czynnika partyjnego. Życie uczelni, partii i SB wzajemnie się przenikały. Pozostaje zatem rozpoznanie tej symbiozy, udokumentowanie jak ona przebiegała i jaki miała wpływ na życie akademickie uczelni, które jak się mówi – w sposób zasadny – pozostały skansenami nie do końca upadłego PRL-u.
Potrzebne jest kompleksowe ujęcie problemu z poznaniem zarówno teczek SB, jak i PZPR oraz partii sojuszniczych, młodzieżowego zaplecza oraz teczek „służb” akademickich. Potrzebne są też opinie świadków. Doświadczenia b. NRD wskazują, że w środowiskach akademickich wystarczył uścisk dłoni bez pozostawienia innych śladów, aby doszło do współpracy i np. deklaracji załatwiania niewygodnych osób. Niewygodnych wykańczano także psychicznie, stosując ostry mobbing i to była bardzo mocna broń, bo jej stosowanie trudne jest do udowodnienia szczególnie przy analizach tylko teczek bezpieki. Niestety u nas nie ma woli, aby przyczyny, przebieg i zasięg tego zjawiska poznać. Bez udziału czynnika ludzkiego, jeszcze żyjących świadków, niewyjaśnione pozostaną okoliczności wielu błyskotliwych karier akademickich jednych a druzgotania drugich .
Mimo że na uczelniach łamano elementarne prawa człowieka, bo na mocy „prawa” nie istniały możliwości odwoływania się do sądu, do tej pory w wolnej, demokratycznej Polsce los pokrzywdzonych nikogo nie interesuje. Widocznie byli słabi, niekompetentni skoro ich załatwiono. Tak „rozumują” autorytety moralne i intelektualne polskiego środowiska akademickiego. A dostępu do teczek nie chcą umożliwić. Wiedzą, co czynią! Teczki uczelniane z materiałami zbieranymi na niewygodnych pracowników, które bywały gdzieś wysyłane do nieznanych obecnie departamentów, niekoniecznie w zbiorach SB, nie są dostępne dla pokrzywdzonych, a władze uczelni do dnia dzisiejszego powołują się na „prawo” stanu wojennego, które pozwala im takie teczki aresztować czy niszczyć. Co więcej, teczki są modelowane do dnia dzisiejszego, uzupełniane dla polepszenia wizerunku katów i pogorszenia wizerunku ofiar. Gdyby to czyniły służby bezpieczeństwa, podlegałoby to pod odpowiednie ustawy, ale uczelnie są autonomiczne. Nie jest to właściwa metoda naukowa, ale kto by jeszcze na uczelniach zajmował się takimi sprawami. Liczy się tylko ilość profesorów belwederskich i ilość wydanych dyplomów. To jest najlepsza metoda na pozytywny wizerunek uczelni i na większy szmal z kieszeni podatnika. Jeśli się resztę schowa pod dywan, to nikt niczego nie zauważy.
Trzeba mieć też na uwadze, że i polski wymiar sprawiedliwości nie został oczyszczony, a sądy nie zawsze są zainteresowane dochodzeniem prawdy. W wyrokach sądowych można przeczytać np.: „nie jest rzeczą sądu zarządzanie dochodzeń w celu wyjaśnienia twierdzeń stron”. Jasne jest zatem, że wyjaśnienie, kto był katem, a kto ofiarą, gdy tylko jedna za stron posiada autonomię na badanie prawdy, w naszym systemie nie jest proste, o ile w ogóle możliwe.

Jawna koncepcja niejawności

Niejawność jest wpisana w system nauki i edukacji w Polsce. Nie ma nawet organu właściwego do gromadzenia szczegółowych danych dotyczących dorobku naukowego poszczególnych nauczycieli akademickich i nie ma woli, aby taki organ zaistniał. Obecnie działającym organom taka wiedza nie jest potrzebna. Można by zapytać: po co prowadzić badania, jeśli to, co się zrobi, ma być niejawne? Ale jest w tym sens. Jeśli nie ma jawności, to przecież niewygodnemu można zarzucić np. niekompetencję i nie można sprawdzić, czy większy dorobek ma „kompetentny”,czy „niekompetentny”.
W tajności jest ukryty wielki sens nauki polskiej, której poziom liczy się ilością belwederskich profesorów o dorobku niejawnym, promowanych przez gremia o dorobku także niejawnym. Decydenci twierdzą, że ci, którzy mają tytuły i wysokie stopnie, to najlepsi z najlepszych, ponieważ zostali prześwietleni. Niestety, wyniki owego prześwietlenia są niejawne...
Teczki uczelniane nie są i nie były przedmiotem zainteresowania ani Ministerstwa Edukacji, ani Instytutu Pamięci Narodowej. IPN podpisuje współpracę z uczelniami, ale to historycy tych uczelni mają mieć dostęp do akt IPN, natomiast IPN do akt tych uczelni dostępu nie ma. Jeśli np. IPN nie ma akt na jakąś osobę, a akta ma uczelnia, to jest to jej autonomiczna decyzja, czy je udostępni zainteresowanemu. Tym sposobem historii nauki i edukacji nie da się poznać. A szkoda, gdyż ma to wymiar także teraźniejszy. Czyszczenie kadrowe w czasach komunistycznych przeprowadzono na wielką skalę i w istotnym stopniu wpływa to nadal na kiepską kondycję nauki i edukacji w Polsce.

Czarna księga komunizmu w nauce i edukacji

Przez Polskę przewala się fala dyskusji nad lustracją i dekomunizacją. To, co powinno być zrobione w okresie transformacji, spóźnione jest już o całe 15 lat. Na ogół postuluje się, aby dekomunizacja obejmowała głównie polityków, czasem także wymieniani są dziennikarze.
A co z profesorami? Dlaczego studenci mają się uczyć w salach imienia wybitnego autorytetu moralnego i intelektualnego, który był tajnym albo jawnym współpracownikiem sił zniewalających polski naród? Dlaczego naukowe dokonania towarzyszy partyjnych opiniują członkowie dawnej podstawowej organizacji partyjnej albo biura politycznego? Dlaczego Akademia Nauk Społecznych rozwiązana została jedynie formalnie, bo realnie funkcjonuje na innych uczelniach? Dlaczego b. członkowie POP PZPR i Biura Politycznego mają gwarantowane akademickie etaty (nieraz wiele etatów) niemal dożywotnio, a ich ofiary są bezetatowe? Takich pytań można by postawić wiele. Prezes IPN w jednym z wywiadów powiedział: „Trądem w sposób szczególny były dotknięte szkoły wyższe”. Problem w tym, że trąd ten nadal panuje w pałacu nauki i edukacji.
Niestety „Czarna księga komunizmu w nauce i edukacji” jak do tej pory nie ma szans na powstanie, mimo że „gruba kreska” w nauce nie powinna być stosowana. Opracowaniem księgi nie jest zainteresowana nawet Polska Akademia Umiejętności, przynajmniej w przypadku zaangażowania osób niezależnych w myśleniu i działaniu. Natomiast władze UJ chętnie mówią nawet o projekcie badań nad inwigilacją środowiska akademickich na szerszym tle, ale w takiej postaci, żeby projekt realizowali tylko historycy UJ. Warto jednak w tym miejscu wspomnieć, że na mocy Akademickiego Kodeksu Wartości pracownicy UJ muszą podpisywać „lojalkę”, więc tylko lojalna historia może wyjść spod ich piór.
Tak jednak być nie może. Potrzebne są studia rzetelne, lojalne w stosunku do faktów, a nie w stosunku do władzy. Potrzebne są badania interdyscyplinarne prowadzone także przez nie-historyków i przez zespoły niezależne od władz danej uczelni. Oczywiście najlepiej, aby nad tymi badaniami patronat miał Instytut Pamięci Narodowej. Wcześniej czy później prawda winna wyjść na światło dzienne. Ważne, aby wyszła wcześniej. Życie akademickie z trupem w szafie jest nie do zniesienia, a ukrywanie trupa pochłania wiele energii, której często już nie starcza na nawiązanie kontaktu z nauką światową.

Józef Wieczorek

Opublikowano w Magazynie OBYWATEL nr.2 (22)2005




adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=77