www.nfa.pl/

:: Ile wykładni, ile definicji
Artykuł dodany przez: nfa (2008-05-22 20:50:51)

Waldemar Korczyński

 

Ile wykładni, ile definicji


Co może sąd i naukowe gremia?

Dyskusja o reformie min. Kudryckiej, to dyskusja o reformie prawa, warto więc przypomnieć jak tzw. prawo funkcjonuje. Jest otóż zupełnie inaczej niż w naukach rozumianych jako "sciences", gdzie w miarę precyzyjnie definiuje się pojęcia i używa standardowej, relatywnie prostej logiki. Prawo posługuje się pojęciem normy, która jest wypowiedzią o zakazach, powinnościach etc.. To, czy w konkretnej sytuacji należy normę stosować czy nie zwala się na tzw. wykładnię, która stwierdza czy stan faktyczny wyczerpuje znamiona (czynu) określone w hipotezie normy. I w tym miejscu organ stosujący prawo, tak naprawdę, nie jest niczym związany. Może orzec, że dwa razy dwa to siedem, a piszący te słowa wywołał wojny punickie. Jedyne ograniczenia, to wydane wcześniej wykładnie dotyczące tej samej lub podobnych norm. I cześć; tu dyskusji nie ma, bo organ "uznał", "dał wiarę" i co tam jeszcze uczeni styliści prawni wymyślą. Nie wierzycie? Zapytajcie prawnika co to jest "kradzież" czy "morderstwo". Niech poda definicję zrozumiałą dla normalnego człowieka. Jednym z niewielu dobrze przez prawo określonych pojęć jest np. "bycie pod wpływem" czy "przekroczenie dozwolonej prędkości". Ale to określa się liczbami. A czy zauważyliście, że najmniej odwołań dotyczy tych właśnie fragmentów orzeczeń? W wydawaniu wykładni organ kieruje się zasadą, by nie wypowiadać się o rzeczach oczywistych. Jednak to, co jest dla niego oczywiste bywa od "zwykłej" oczywistości odległe, a organ nie jest niczym związany i wcale nie musi uwzględniać przekładanych mu dowodów.

Państwo prawa, czy państwo prawników?

Abstrakcyjnych organów, oczywiście, nie ma, więc wzniosły slogan o "państwie prawa" przekłada się na smutną rzeczywistość "państwa prawników", którzy tworzą swe własne coraz to bardziej skomplikowane systemy orzeczeń, wykładni, zasad postępowania i uzasadnień aksjologicznych. Wszystko wyrażone w ich własnym hermetycznym języku, gdzie słowo "norma" pojawia się równie często (a bywa, że równie potrzebnie) jak typowy dla naszej nacji zaczynający się na literę k, "przecinek" w ustach podpitego pseudokibica. Uzasadnia się tę twórczość potrzebą podnoszenia poziomu praworządności i "ochrony praw". I nie ma sposobu by sprawdzić czy wytworzone w ten sposób prawo nie jest np. sprzeczne, bo nikt tego nie formalizuje, a gdyby nawet to zrobił, to zawsze można powiedzieć, że rozumowania deontyczne do pojęcia prawdy czy niesprzeczności mają się nikjak.

Holde Kunst (Wissenschaft) oder holden Kuenstler (Wissenschaftler)?

Dokładnie taką samą sytuację spotykamy w systemie nauki. Wystarczy "prawników" zastąpić "naukowcami" (ale tylko tymi, biorącymi udział w pracy "organów"), a "poziom praworządności" zastąpić "poziomem naukowości". Jest chyba jeszcze gorzej, bo np. orzeczenia sądów są z reguły jawne, a tylko wyjątkowo utajnione, a np. recenzje odwrotnie. Śródtytuł tej części, to parafraza znanego wiersza Franza v. Schobera („An die Musik”), który sakralizował muzykę równie wzniośle, jak niektórzy uczeni naukę. Obawiam się, niestety, że tak podświadomie, to większość ludzi nie tylko sztukę, ale i (bliska jej w końcu naukę) tak właśnie traktuje. Podejrzewam też, ze jest to również udziałem sporej części naszego środowiska, bo to tak przecież miło powiedzieć o sobie „uczony”, „naukowiec”, czy choćby „nauczyciel akademicki”. Do idoli pop-kultury wprawdzie daleko, ale zawsze można na nich spojrzeć z wysokości „tej prawdziwej nauki” i od razu zrobi nam się lepiej. Nawet przy dużo gorszych niż idoli dochodach. Do świętości też mamy blizej.

To może zejdźmy na ziemię?

Wykładni wyeliminować się nie da; ktoś musi ustalać "co jest czym". Można jednak usztywnić sam proces "wykładania" i zażądać by każda wykładnia musiała zawierać odpowiedzi na kilka pytań zaczynających się od partykuły "czy” To taki "ożenek" uczonej wielce wykładni z normalną w nauce definicją. Orzeczenia takie byłyby z konieczności "grube" i nieprecyzyjne, ale w miarę jednolite, a ewentualne "błędy" (każda wykładnia jest w jakimś sensie teleologiczna) można naprawić przez jasne stwierdzenie, że "z uwagi na ..." stwierdza się, że Abacki rower wprawdzie ukradł, ale do pierdla nie pójdzie. Być może trzeba by tu uczciwie powiedzieć, że nie pójdzie, bo jego wujek jest personą ważniejszą niż właściciel roweru, ale coś wypadałoby tu napisać. I nie gadać o precyzji orzeczeń, o ich indywidualizacji, o uwarunkowaniach etc.. Podobnie mogłyby funkcjonować organy "naukowe".

Reforma petryfikuje status quo.

Proponowana reforma niczego w tym zakresie nie zmienia. W sprawach akademickiej hierarchii powiela rozwiązanie przyjęte w ustawie o dostępie do zawodów prawniczych. Jest to ewidentny postęp w stosunku do stanu sprzed 10 lat, ale problemu jakości prawników nie rozwiązuje, a tylko przesuwa na okres, kiedy jej dzisiejsi ewentualni beneficjanci zaczną myśleć o zapewnieniu przyszłości swoich dzieci. Tak widzę najbardziej chyba kontrowersyjny fragment reformy - "zniesienie" habilitacji. O takich aspektach owego zniesienia jak np. weryfikacja tego co mamy czy całkowitym ujawnieniu tego "kto jest kim" wspominać nawet nie warto. Podejrzewam, że potraktowanie serio sprawdzania obecnej kondycji habilitacji doprowadziłoby do jej naturalnej śmierci.

Weryfikacja zamiast znoszenia

Argumentów "przeciw" nie widać, ale zamiast o "zniesieniu" trzeba by dziś mówić o "weryfikacji". Choćby związanych z habilitacją uprawnień. A warto chyba zauważyć, że w zasadzie cała dyskusja wokół reformy zdominowana została przez problem "być, czy nie być, habilitacji". Pozostałe propozycje zarówno min. Kudryckiej jak i prof. Jajszczyka i prof. Kalisza potraktowane zostały jakoś marginalnie. A chyba niesłusznie, bo np. rozdzielenie zarządzania uczelnią od organizacji nauki, nie mówiąc już o normalnej działalności naukowej wydaje się mieć znaczenie fundamentalne. Podobnie wygląda sprawa "bezpłatnych" studiów, za które płacimy wszyscy i ograniczonych możliwości finansowania nauki (uczelnie "flagowe"). Jeśli powodem braku dyskusji o tych sprawach jest jakiś konsensus, to bardzo dobrze. obawiam się jednak, że naszym polskim obyczajem znów całą parę naprawy nauki puścimy w gwizdek habilitacji. Obym się mylił.

Tekst ten jest niewielka modyfikacja mojego artykułu z „Kontratekstów” nr. 105 z 9 maja br.




adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=530