www.nfa.pl/

:: Leniwi adiunkci
Artykuł dodany przez: nfa (2005-01-11 10:31:46)

LENIWI ADIUNKCI

Dyskusja o możliwościach zrobienia kariery naukowej w Polsce skłonił mnie do kilku refleksji na temat naszego szkolnictwa wyższego. Jak jest w uczelniach każdy widzi; przepełnione sale, przeciążeni wykładowcy, niedomogi organizacyjne, a przede wszystkim obniżający się poziom nauczania. W zasadzie wszyscy zgadzają się, że jest źle. Większość wypowiadających się skarży się na marne finansowanie nauki i lukę pokoleniową, a prawie wszyscy uważają, że głównymi winowajcami są leniwi (w podtekście, również głupawi) doktorzy, którym nie chcą lub nie potrafią zrobić habilitacji. Właściwie to oni są wszystkiemu winni; blokują etaty dla młodszych naukowców, nie uprawiają nauki, a głównie nie zdobywają potrzebnych uczelni habilitacji i tytułów.

Jak to niekiedy bywa
Tak się składa, że znam dość dobrze pewien bardzo popularny wydział w jednej z większych uczelni. Wydział ten legitymuje się chyba dobra obsadą; ma (w każdym razie miał, bo ostatnio trzech zmarło) wymaganą do prowadzenia trzech kierunków studiów (zarządzanie, ekonomia i politologia) ilość profesorów i doktorów habilitowanych. Starczyłoby pewnie na jeszcze dwa kierunki, a na politologii na uzyskanie praw doktoryzowania. Jest wszakże pewien mały problem. Otóż większość tych profesorów swoje stopnie i tytuły uzyskała w nieistniejących już dziś uczelniach partyjnych, zarówno w Polsce, jak i ZSRR i „demoludach”. Wydziałem dowodzi absolwent i doktor Wojskowej Akademii Politycznej im. Felusia Dzierżyńskiego. Sądząc po specjalnościach (większość pracowała w Akademii Nauk Społecznych przy KC PZPR w Zakładzie Teorii Partii, czy podobnych) trudno byłoby znaleźć na współczesnej uczelni przedmiot, którego mogliby nauczać. Okazuje się jednak, że specjalności te są obecnie tak bardzo pożądane, że niektórzy zmuszeni byli brać ponad 1000 (tysiąc) godzin nadliczbowych i drugie etaty w innych szkołach, mimo, że np. z racji wieku lub pełnionych funkcji korzystali z 30% obniżki pensum dydaktycznego (ze 180 do 120 godzin w roku). Bywało też, że prowadzili np. po ponad dwustu dyplomantów rocznie, a jeden pan (ten akurat doktor) „przepracował” w roku 2000/2001 ponad 1900 godzin dydaktycznych, w tym ok. 400 w odległej od siedziby uczeni jej zamiejscowej, a nielegalnej, filii. Zdecydowanie nie można powiedzieć, że byli leniwi. Z publikacjami było trochę gorzej i większość ukazywała się w pismach określanych przez prof. Jamiołkowskiego jako „szmatławe”, ale ideałów przecież nie ma. Tak duże zaangażowanie w pracę dydaktyczną wymagało ofiar w postaci np. łączenia grup ćwiczeniowych, ale czego nie robi się dla podniesienia poziomu scholaryzacji. I poziom się podnosił. Przed dwoma laty Wydział ukończyło prawie trzy tysiące absolwentów, z których większość zrezygnowała z atrakcyjnych ofert pracy i zasiliła szeregi bezrobotnych. (w tej dziedzinie mające tę Alma Mater województwo od wielu lat ambitnie walczy z Mazurami o palmę pierwszeństwa). Jeden facet (ten akurat doktor) się wyłamał i zaczął pyskować, że dwa tysiące godzin w roku to za dużo, bo trzeba by pracować cały rok po kilkanaście godzin dziennie (rok akademicki to 30 tygodni), ale okazało się, że we właściwym czasie nadszedł termin jego rotacji więc go wywalono. Licząc wg kryteriów KBN miał większy dorobek naukowy niż kilku profesorów tego wydziału łącznie, ale kto by się takimi drobiazgami przejmował. Gość myślał początkowo, że prześladują akurat jego, ale szybko okazało się, że miał w Uczelni poprzedników i zrozumiał, że jego przypadek, to nie wyjątek, ale reguła. To prosta reguła. Nie wychylaj się; cokolwiek byś widział nie reaguj, chwal co masz i siedź cicho. Otóż to jest właśnie problem tej (czy tylko tej?) uczelni. Ta 30-tysięczna uczelnia jest w nauce prawie nieznana. A jest tak m.in. dlatego, bo nie da się oddzielić zachowań społecznych od naukowych, gdzie trzeba się wychylać. W naukach ścisłych jest to (oddzielenie) możliwe (por. np. Kurczatow czy lekarze III Rzeszy), ale w naukach społecznych prowadzi do degrengolady. Uczelnie są systemami zhierarchizowanymi i reguły ustalają nie adiunkci czy wykładowcy, ale profesorowie (wystarczy spojrzeć na skład Senatu). Nie twierdzę, że system ten ma same wady, ani, że to profesorowie odpowiadają za całe zło (nb. znam wielu usiłujących to naprawiać), ale opinia, iż to „jedynie doktorzy” winni są całemu złu jest po prostu dużym uproszczeniem.


Zauważmy też, że profesorowie cieszą się W SPOŁECZEŃSTWIE ogromnym autorytetem; wypowiedź, która w ustach przeciętnego obywatela nie jest warta wzmianki, w ustach profesora nabiera dużego znaczenia. Ludzie po prostu potrzebują autorytetów, tak jak np. dobrej marki samochodu; szybciej uwierzą profesorowi, tak, jak chętniej wsiądą do mercedesa niż np. poloneza. Profesorowie wykazują niekiedy przesadną solidarność broniąc ewidentnie złych decyzji kolegów i brnąc „w zaparte” używają niedopuszczalnych normalnie metod. Np. facet, o którym mowa wyżej został przez przełożonych w istocie okradziony – zabrano mu bez pokwitowania jego własność, a wszyscy kompetentni umyli ręce. Nb. w systemie odpowiedzialności wewnątrz resortu edukacji pracownik nie ma możliwości uruchomienia np. komisji dyscyplinarnej dla swego przełożonego. O skierowaniu sprawy na komisję decyduje Rektor, a Rektora przed taką komisją postawić może tylko minister. Ja o takim przypadku nie słyszałem. Źle pojmowana solidarność generuje tu ogromne napięcia i prowadzi do wielu nadużyć. Utajnianie dorobku naukowego i rozliczeń grantów również wytwarza nikomu niepotrzebne podejrzenia o nadużycia; wspomnianej wyżej Alma Mater nawet wyrok NSA nie jest w stanie zmusić do upublicznienia, a przynajmniej pisemnego ujawnienia dorobku jej profesorów. Generalnie zagubiono zasadę mówiącą, iż szlachectwo zobowiązuje. I to jest chyba główny problem; bez tego nie utrzyma się żadna hierarchia, bo system traci możliwość samooczyszczenia.

Bez iluzji

W mojej opinii dużą część winy za obecne niedomogi szkolnictwa ponosi nieuprawnione przedłużanie PRL-owskiego sposobu myślenia o szkolnictwie na sytuację dzisiejszą. Nauka i szkolnictwo wyższe otrzymywały wtedy z budżetu (relatywnie, nie wiem czy bezwzględnie) znacznie więcej niż dziś (nie oznacza to, że wystarczająco dużo). Dziś zrobić się tego nie da, w budżecie brak jest forsy nawet na zdrowie. Przemysł nie ma pieniędzy więc mówienie o jego udziale w finansowaniu nauki to iluzja. Jedyna możliwość to rezygnacja z i tak już mocno dziś iluzorycznego bezpłatnego kształcenia i przesunięcie części otrzymanych w ten sposób środków na finansowanie nauki.

Co mamy?

Najważniejszą częścią oceny uczelni czy wydziału jest dziś „utytułowienie” jej pracowników. Nie ważne, kto za co taki tytuł ma, ważne, że go posiada i może być zaliczony do „minimów kadrowych”. We wspomnianej Alma Mater znalazłem np. profesora zwyczajnego, który nie opublikował żadnej pracy w czasopiśmie naukowym. Nie uważam, że należy oceniać ludzi tylko po ich publikacjach, ale to akurat kryterium jest w jakimś sensie wymierne. Nie wiem co jeszcze należałoby oceniać; uważam jednak, że powinny to być jakieś kryteria w miarę wymierne, przynajmniej te główne. Jednostkę organizacyjną uczelni można by oceniać przez ilość publikacji jej pracowników w określonym, w miarę wspólnym temacie. Uczelnię można sprawdzić tylko przez ocenę poziomu jej absolwentów. Aby móc to uczynić wypadałoby ustalić jednolite kryteria takiej oceny. Byłoby to chyba lepsze niż trudne do zrealizowania ocenianie przez PKA (oceny nie są stabilne, bo ocenianych uczelni jest zbyt dużo) czy obowiązujący dziś system tzw. oceny parametrycznej.
Miałem już sporo kłopotów z tytułu pisania różnych tekstów. Moje zapotrzebowanie w tym zakresie zostało całkowicie wyczerpane. Jeśli Redakcja zdecyduje się opublikować te uwagi, to bardzo proszę o zachowanie mych danych do wiadomości Redakcji.

Olaf



adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=44