www.nfa.pl/

:: Krytyka ogólna, a krytyka konstruktywna
Artykuł dodany przez: nfa (2005-01-06 07:35:38)

Ania z Zielonego Wzgórza

Krytyka ogólna, a krytyka konstruktywna - głos w dyskusji nad ujawnianiem dorobku naukowego

45 lat PRL-u pozostawiło w języku polskim wiele semantycznych ciekawostek. Opozycjoniści w latach 80-tych nabijali się z tzw. demokracji socjalistycznej przywołując w tym miejscu porównanie krzesła i krzesła elektrycznego. Skojarzenie nasunęło mi się w związku z dynamicznie narastającą krytyką naszego systemu nauki i edukacji. Chodzi z grubsza biorąc o krytykę „ogólną” i tzw. krytykę konstruktywną. Ta druga rozumiana była zazwyczaj tak, że krytykant mówił, o co mu konkretnie chodzi i jak to można naprawić. Krytyka tzw. ogólna pozostawała tutaj w tle. Jest oczywiste, że tak pojmowana krytyka konstruktywna dotykać musiała również bardzo konkretnych osób i instytucji. Z tego choćby powodu, że „konstruktywny krytykant” winien był wskazać, co jest konkretnie złego i co konkretnie trzeba naprawić. Słowo konstruktywny kojarzy mi się z konstrukcją, budowaniem konkretnego obiektu z dobrze określonych (i w tym sensie „konkretnych”, choć mogą to być obiekty abstrakcyjne takie jak np. prawa fizyki), składowych. Przeciwieństwem krytyki konstruktywnej była, jak już wspomniano, krytyka „ogólna” (niekonstruktywna) zawierająca zwykle ogólnikowe wypowiedzi, czepiająca się mało istotnych szczegółów i nie pokazująca jak z takiego ambarasu wybrnąć. Ot, takie gadanie pani, co to „siedzi i ma za złe”. Odkąd sięgam pamięcią krytyka konstruktywna była zawsze pożądana i wszyscy wyrażali się o niej pochlebnie, a największą wadą krytykanta była właśnie niekonstruktywność. Ogólnikowość zarzutów, brak odniesienia do rzeczywistych sytuacji i faktów to największe wady niekonstruktywnego krytykanta.

Czytając wypowiedzi prominentów naszej nauki i edukacji dochodzę do wniosku, że sytuacja zmieniła się w sposób zasadniczy. Krytykowanie nauki ogólnie, „na poziomie systemu”, bez odnoszenia tego do konkretnych osób lub grup osób wydaje się być w zasadzie tolerowane i rozumiane jest właśnie jako „krytyka konstruktywna”. Często jest to nawet swoiste alibi rządzących, bo przez udział w dyskusji na przykład na temat modelu kształcenia, wymagań na egzaminach doktorskich, czy zniesienia lub zachowania habilitacji wykazać można dobrą wolę, chęć podejmowania dialogu i generalnie pokazać, że jest się otwartym na poglądy i argumenty drugiej strony. Szczególnie dobrze widać to w przypadku bardzo żywej dziś dyskusji o habilitacjach, szeroko pojętej etyce w nauce i modelu kształcenia. Co więcej, dyskusje na te tematy są żywe, strony miejscami „dają sobie popalić”, a wyciągane argumenty bywają naprawdę ciekawe.



Dyskusje te budzą sporo emocji, bo zdążono wytworzyć u jednych (tych z habilitacją) poczucie zagrożenia utraty posiadanych przywilejów, a u drugich (tych bez habilitacji) rozbudzono nadzieję na ominięcie tej, dość powszechnie uważanej za sztuczną i niepotrzebną, bariery. Równie ciekawe, miejscami może nawet barwniejsze, bo wypowiadają się także studenci, są dyskusje związane z poziomem i modelem kształcenia.
Dyskusje o etyce w nauce, czy edukacji przerwane są częstymi ostatnio doniesieniami o różnych miej czy bardziej drobnych (poważnych? – można wybrać według uznania) naruszeniach dobrych obyczajów, a niekiedy również prawa. Zwykle przez pracowników naukowych i znacznie rzadziej przez studentów. Te dyskusje bywają jeszcze barwniejsze, bo rządząca się własnymi prawami prasa epatuje często ostrymi tytułami w rodzaju „Profesor przekręt” czy „Oszuści w gronostajach”. Środowisko oburza się na prasę za niesprawiedliwie uogólnienia, dyskusja znowu nabiera rumieńców i wszyscy się cieszą, że potrafimy tak otwarcie o nauce rozmawiać. Otwartość ta kończy się jednak, gdy ktoś wpadnie na pomysł, by mówić o konkretach dotyczących systemu nauki i edukacji. Tu nie ma ani otwartości, ani jakiejkolwiek dyskusji. Niewygodne tematy są albo przemilczane, albo dyskutuje się z nimi metodą opluwania tych, co je głoszą. Takim właśnie tematem jest sygnalizowany przez prof. Kalisza, a bardzo ostro ostatnio stawiany przez dr-a Wieczorka problem jawności dorobku naukowego. Zauważmy, że przynajmniej dwa ze wspomnianych wyżej tematów dyskusji – kwestia habilitacji i poziom kształcenia są w istotny sposób powiązane właśnie z dorobkiem naukowym, dokładniej z jego jawnością. Powszechne ujawnienie dorobku naukowego wszystkich pracowników naukowych postawiłoby dyskusję o habilitacjach na zupełnie innym, bardziej konkretnym, poziomie. Dziś każda ze stron może mówić, co tylko zechce, a sposobów na zweryfikowanie tych wypowiedzi po prostu nie ma. Głosujący nad ustawą o szkolnictwie wyższym poseł skazany jest na wysłuchiwanie mało dla niego zrozumiałych wypowiedzi i jego decyzja uzależniona jest bardziej od zręczności dyskutantów niż stanu faktycznego, bo ten ostatni nie jest mu po prostu dostępny.


O mającym dla zawodu profesora ogromny szacunek przeciętnym Polaku nie warto nawet wspominać, bo ten nawet nie widzi potrzeby zastanawiania się nad tym problemem. Profesor, czy ogólniej, pracownik uczelni, to dla niego człowiek utytułowany, a więc w domyśle mądry, i w dodatku taki, którego tytuł nic temu Polakowi nie przeszkadza. Wysokim stopniem wojak, czy policjant autorytetem się takim nie cieszy m.in. dlatego, że obywatel się z nim czasami styka i kontakt ten bywa dla niego (obywatela) nieprzyjemny. Myślę zresztą, że jedną z naszych cech narodowych jest z jednej strony niski krytycyzm, z drugiej zaś skłonność do szybkiego niszczenia autorytetów. Te cechy wbrew pozorom wcale się nie wykluczają, a raczej uzupełniają. Wróćmy jednak do konkretów w dyskusji o nauce. Otóż ja zauważyłam, że dopóki dyskusja ta przebiegała na poziomie konstrukcji ustawy o szkolnictwie wyższym, to przy całej swej barwności w zasadzie nic się specjalnego nie działo. Po wystąpieniu profesora Kalisza (bodajże w Przeglądzie) dyskusja nie tylko zaostrzyła się, ale zaczęła nabierać charakteru polemik osobistych. Często w nienajlepszym gatunku. Być może mylę się, ale fakt, iż w ostatnich dyskusjach za chłopców do bicia służą zwolennikom status quo Panowie Kalisz, Wroński i Wieczorek pozwala sądzić, że tak naprawdę chodzi właśnie o ujawnianie dorobku naukowego naszych prominentów. Akcentowanie potrzeby odtajnienia tego, co kto zrobił jest cechą wyróżniającą tych właśnie Panów od wielu innych krytykantów. Pytanie, które się nasuwa to oczywiście pytanie o konstruktywność tej akurat krytyki systemu. Wypada tu zauważyć, że z praktycznego punktu widzenia, na dziś, krytyka ta jest oczywiście niekonstruktywna, bo nie funkcjonują w naszym systemie żadne mechanizmy wiążące wyraźnie ścieżkę kariery finansowej czy zawodowej z wynikami mierzonymi np. liczbą czy jakością publikacji. Co gorsza, nie wygląda na to by ktokolwiek myślał o jakiejkolwiek poważnej zmianie. Wprawdzie prof. Kalisz proponuje pewien system wiążący uzyskane wyniki z możliwością zajmowania kierowniczych stanowisk, ale na dobrą sprawę nie bardzo wiadomo, jak ma się to do autonomii uczelni (dzisiejszy system stanowiący centralnie o tym kto jest, a kto nie jest „samodzielny” kłóci się z autonomią uczelni jeszcze bardziej, ale tego faktu w zasadzie nikt nie atakuje1).

Działania prof. Kalisza i dr-ów Wieczorka i Wrońskiego są dziś rzeczywiście niebezpieczne dla wielu, szczególnie (ale nie tylko) lokalnych autorytetów naukowych. Ja rozumiem oburzenie środowiska mającego świadomość, że mała nawet grupka oszustów zepsuć może opinię dużej grupy prawdziwych autorytetów w nauce. Cenę tę trzeba będzie jednak tak czy owak zapłacić. A odwlekanie decyzji spowoduje tylko narastanie „karnych odsetek”. Jak często bywa zdarzyć się może, że zapłacą je najmniej winni, bo ci którzy weszli do nauki kuchennymi drzwiami zdążą w porę z nauki wyjść i nie będzie już wtedy żadnych podstaw, aby ich o cokolwiek pytać.

Ania z Zielonego Wzgórza




adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=43