www.nfa.pl/

:: Naiwniacy, partacze i socjologia
Artykuł dodany przez: nfa (2006-02-03 06:00:26)

Maciej Panczykowski

Naiwniacy, partacze i socjologia


Państwo polskie współorganizuje olimpiady przedmiotowe dla uczniów szkół ponadgimnazjalnych poprzez finansowanie tych imprez. Niestety, Polska najwyraźniej nie ma koncepcji, co dalej robić z olimpijczykami. A pomysłów nasuwa się wiele: wydatna pomoc finansowa, fundowanie stypendiów na renomowanych uczelniach zagranicznych lub organizowanie pełnych (nie jednorazowych) kursów, prowadzonych przez wybitnych, polskich naukowców i dydaktyków.

Na początku lat 90-tych, czyli tuż po "odwilży", mój kraj realizował już w pełni ultraliberalny program odnośnie swojej zdolnej młodzieży. Ultraliberałowie twierdzą, że wszelką działalnością społeczną powinny zajmować się organizacje społeczne (państwo ma dać sobie spokój). A więc polskimi olimpijczykami zajmowała i zajmuje się organizacja pozarządowa – Krajowy Fundusz na Rzecz Dzieci (KFNRD). Utrzymuje się ona z datków od osób prywatnych i firm, choć trzeba przyznać, że MEN i KBN też trochę wpłacają.

Ludzi w Funduszu zapamiętałem jako wspaniałych, zaangażowanych ideowców. Nie mogę im nic zarzucić. Szkoda tylko, że do tej organizacji trzeba się zgłaszać (nieskromnie) samemu, bo nie praktykuje ona "wyłapywania" talentów. Stypendia były symboliczne, ale zdaję sobie sprawę, że pracownicy KFNRD robili, co mogli. Po prostu państwo pomagało za mało, bo taką miało i ma hierarchię wartości.
KFNRD organizował nam też warsztaty i wykłady. Były one jednak jednorazowe i w większości nie porywały. Z perspektywy czasu postrzegam je jako dające pracownikom naukowym możliwość rozeznania się w młodej, dorastającej konkurencji. Nie miałem odczucia, że nas lubią, a raczej, że mają nas za dziwacznych mądrali, którzy mogą "zagiąć". Ale odmówić Funduszowi pracownikom naukowym nie wypadało, a Fundusz, niewątpliwie, chciał jak najlepiej.

Potem wstąpiłem na Uniwersytet Warszawski. Nie istnieje na nim instytucja opiekuna naukowego, rozumianego jako osoba, która pełni pieczę na rozwojem młodych naukowców, podsuwa im literaturę i często z nimi dyskutuje. Osoba taka po prostu musi mieć szerokie horyzonty i nie może być tylko wąskim specjalistą. Tutaj potrzebne są talenty psychologiczne i dydaktyczne oraz nieograniczona fascynacja przedmiotem. Na UW był deficyt takich ludzi i pewnie dlatego – w przeciwieństwie do Oxfordu – prawdziwych opiekunów naukowych (tutorów) tam nie ma.
Profesor jedynie wygłaszał wykład dla mas (będący z reguły dydaktycznym bublem), a studenci potrzebni mu byli tylko jako wyrobnicy w jego laboratoryjnej manufakturze. Rzemiosła laboratoryjnego można się szybko nauczyć, a wszelkie fascynacje nauką i szeroka wiedza są wręcz balastem.
A zatem, system na UW mógłbym podsumować zdaniem:

NIE SPOSÓB SIĘ ANI ROZWIJAĆ, ANI WYKAZAĆ

Wśród naukowców istnieje wyraźna prawidłowość: teoretycy zazwyczaj nie lubią praktyki i odwrotnie. Nawet mówi się żartobliwie, że teoretycy odpowiedzialni są za tzw. efekt Pauliego, objawiający się tym, że w laboratorium, w którym przebywa teoretyk, doświadczenia przestają wychodzić.
Na Wydziale Biologii można było robić magisterkę i doktorat jedynie w laboratorium (praktycznie). Innymi słowy, jeśli nie miało się zdolności manualnych (a jedynie umysłowe), to było się bez szans.
Muszę się przyznać, że zdolności do monotonnej, żmudnej i niewdzięcznej pracy laboratoryjnej nie miałem za grosz. Jeśli do tego dodać fakt, że profesor – kierownik labu, zazwyczaj udzielał wywiadu lub przebywał w USA, a doktoranci, mający poświęcać swój czas na pomocy tym, którzy potrzebują tej pomocy więcej, poświęcali go swojej pracy i wyjazdom, to musiało się to wszystko skończyć zagubieniem i fiaskiem.
W taki sposób UW traci gdzieś po drodze teoretyków, którzy też mogą mieć talent, wiedzę i pomysły. Nikogo to jednak nie interesuje.

Nieraz żartuję sobie, że Uniwersytet Warszawski nie uczył mnie biologii, ale za to uczył mnie socjologii. Była to socjologia praktyczna, zwana często w Polsce "życiem". Nie było to, niestety, życie jak w Madrycie. Na dowód, poniżej przedstawiam listę najważniejszych wniosków z mojej nauki.

1.Trzeba się szybko specjalizować.
2.Liczba zapamiętanych szczegółów (nie idei) to jedyny miernik wartości naukowca.
3.Dyskusja naukowa jest gadaniem, a liczy się tylko robienie wyników.
4.Profesor jest w polskim społeczeństwie świętą krową, bez względu na to jaki poziom merytoryczny i moralny prezentuje.
5.Nieważne, co sobą przedstawiasz, ważne jakie stanowisko piastujesz.
6.Zdecydowanie ważniejsze od zrobienia czegoś wartościowego jest zrobienie czegoś zgodnie z przepisami.
7.Nie należy łączyć się z kobietą z tego samego środowiska, bo ta może być nielojalna celem zrobienia kariery, co kończy się zatruciem tegoż środowiska.
8.Młodzieńcza naiwność i optymizm nie są w dobie konkurencji traktowane wyrozumiale i mogą młodzieńcowi bardzo zaszkodzić.
9.Układ kompensuje wszystko - jest najważniejszy i najsilniejszy.
10.Znajomości to klucz nawet do bardzo hermetycznie zamkniętych drzwi. Kompetencja - to próba otwarcia ich za klamkę.
11.Nadskakiwanie politykom i "wazelina" dla Kościoła gwarantują w Polsce stabilne, dostatnie trwanie.

Szkoda, że gdy studenci wstępują na UW, rektor nie objawia się im i nie przekazuje im powyższych, jedenastu prawd na piśmie. Byłoby dużo mniej dramatycznie. A przecież uczelnia powinna dbać o interes studenta. A więc jest ze strony jej władz poważne zaniedbanie…

Podsumuję refleksją odnośnie polskiej nauki: myślę sobie, że gdyby jakaś obca agentura precyzyjnie zaplanowała spartaczenie młodzieńczego potencjału i entuzjazmu, to nie mogłaby spartaczyć tego bardziej.

Maciej Panczykowski, Katowice



adres tego artykułu: www.nfa.pl//articles.php?id=189