Wersja uczelniana
W przypadku przekrętów w normalnym, nie uregulowanym żadnymi ekstraordynatoryjnymi zasadami, życiu, o ewidentnych naruszeniach prawa czy nawet podejrzeniach naruszenia prawa należy, zgodnie z prawem, powiadomić prokuraturę, której obowiązkiem jest wyjaśnienie sprawy. W autonomicznych uczelniach rzecz nie jest tak jednoznaczna i „wynoszenie” spraw uczelnianych poza uczelnie traktowane jest co najmniej jako naruszenie zasad uczelnianego współżycia i dobrych obyczajów. Człowiek, który natknął się na przekręt staje tu wobec dylematu. Czy jestem najpierw obywatelem RP i naruszenie prawa winienem natychmiast zgłosić prokuraturze, czy też jestem przede wszystkim członkiem konkretnej społeczności akademickiej i winienem dążyć do załatwienia sprawy we własnym, uczelnianym, zakresie? A co mam zrobić, gdy przekręcającym jest osoba, pełniąca w uczelni funkcję, mająca możliwości „zatarcia śladów”, i tak ustawiona, że żadne władze akademickie nic jej nie zrobią? Można za to samemu oberwać. I to niekoniecznie za podjęcie działań. Można tez dostać po łbie za sam fakt, że się o przekretach wie, bo władzom może zależeć na dezawuowaniu ewentualnych niebezpiecznych wypowiedzi ZANIM się one pojawią. W silnie hierarchicznej strukturze nauki i szkolnictwa wyższego taki odkrywca przekrętów może być uziemiony zanim jeszcze publicznie otworzy usta. Wymóg przestrzegania drogi służbowej daje tu władzom czas na rozpoznanie sytuacji (facet musi ujawnić co wie) i podjęcie stosownych działań. Możliwości jest wiele. Można zręcznie doprowadzić do przedawnienia sprawy, można zniszczyć dowody, można poszantażować takiego typa np. zwolnieniem z pracy (gdy sprawa przyschnie i tak się go wywali, bo kto by trzymał faceta, który podnosi głowę), a jeśli wszystkie te możliwości zawiodą, dobrze jest gościa oczernić. Można np. powiedzieć, że to frustrat, który szuka odwetu za jakieś krzywdy, można przypisać mu najróżniejsze przewinienia czy wady charakteru (wszystko oczywiście poparte opiniami przełożonych), a jak już wszystko zawiedzie, to jeszcze zawsze można np. rozpuścić plotkę, że to psychol, albo drań jakiś okrutny, który nic tylko kombinuje jakby tu istniejący (najlepszy z możliwych oczywiście) system rozwalić i ułatwić awanse takim jak on miernotom. Dotknięty takimi działaniami nieszczęśnik może zrobić tylko jedno; przyznać się awansem hurtowo do wszystkiego, co mogą jego adwersarze wymyślić i dalej pytać o konkrety. Schemat wygląda tu następująco; „ja XY, drań, łotr i kanalia, przyznaję się do wszystkiego, co zarzuca mi Szanowna Władza dziś i co kiedykolwiek jeszcze będzie mi łaskawa zarzucić, w szczególności do wywołania wojny peloponeskiej i zatopienia Atlantydy, i pytam uprzejmie co fakt ten zmienia w podnoszonych przeze mnie pod adresem Szanownej Władzy zarzutach”. I to jest NAPRAWDĘ wszystko co może uczynić, bo przestrzegając „drogi służbowej” sam dał władzy możliwości ukręcenia sprawie łba i zaprosił ja do przeciwdziałania. A warto tu zauważyć, że oskarżenia pod adresem władz formułowane są tak, że pamięta się zwykle bardziej funkcję oskarżonego niż jego nazwisko. Co więcej, w (bardzo rzadkich) przypadkach, gdy „przekrety” są nie do ukrycia, konsekwencje ponosi nie konkretna osoba (chyba, że np. niewybranie na następną kadencję uznamy za karę), ale instytucja, forsę buli podatnik, a winny kpi sobie z głupka, który odważył się wychylić. Zupełnie inna jest sytuacja wychylającego się. Tu epitety kierowane są nie do stanowiska, ale do konkretnej osoby, która nie ma na ogół szans, by udowodnić, że nie jest wielbłądem. I będzie mu to pamiętane pod jego konkretnym nazwiskiem. A gdyby, Boże uchowaj, nie potrafił udowodnić jakiegoś, drobnego nawet, szczegółu podnoszonych zarzutów lub popełnił jakiś błąd formalny, to, jako szargający świętości, poniesie surową karę. Tak to wygląda, gdy jakiś frajer usiłuje brać serio „uświęcone tradycją” obyczaje akademickie.
strony: [1] [2] [3] [4]
|