Strona główna    Kontakt z Redakcją NFA    Logowanie  
Szukaj:

Menu główne
Aktualności:
Gorący temat
NFA w mediach
NFA w opiniach
Jak wspierać NFA
Informacje

Linki

Rekomenduj nas
Redakcja
Artykuły
Nowości
Europejska Karta     Naukowca
Patologie środowiska     akademickiego
Oszustwa naukowców
Mobbing w środowisku     akademickim
Etyka w nauce i edukacji
Debata nad Ustawą o     Szkolnictwie Wyższym
Perspektywy nauki i     szkolnictwa wyższego
Czarna Księga     Komunizmu w Nauce i     Edukacji

Wszystkie kategorie
Inne
Reforma Kudryckiej
Postulaty NFA
Reformy systemu nauki
WHISTLEBLOWING
NFA jako WATCHDOG
NFA jako Think tank
Granty European Research Council
Programy,projekty
Kij w mrowisko
Kariera naukowa
Finanse a nauka
Sprawy studentów
Jakość kształcenia
Społeczeństwo wiedzy
Tytułologia stosowana
Cytaty, humor
Listy
Varia
Czytelnia
Lustracja w nauce i edukacji
Bibliografia NFA - chronologicznie
Subskrypcja
Informacje o nowościach na twój e-mail!
Wpisz swój e-mail i naciśnij ENTER.

Najczęściej czytane
Stanowisko NIEZAL...
Tajne teczki UJ, ...
Mobbing uczelniany
Amerykańska konku...
O nauce instytucj...
Inna prawda o ucz...
Powracająca fala ...
Urodzaj na Akadem...
Darmowy program a...
Jasełka akademick...
Menu użytkownika
Nie masz jeszcze konta? Możesz sobie założyć!
Strefa NFA
Statystyki

użytkowników: 0
gości na stronie: 129


Polecamy

NFA na Facebook'u

Ranking Światowych Uczelni 2009







Artykuły > Pomysły na poprawę jakości kształcenia > Co robić z masowością kształcenia? Propozycja terapii.

Korporacja nauczanych i nauczających wspólnie poszukujących prawdy. To najlepsza ze znanych mi definicji uniwersytetu. I tak chyba kiedyś było. Jak już wspomniano, tylko część wtedy przekazać można w nowoczesny, „taśmowy” sposób. Jest to wiedza mniej lub bardziej werbalna. Umiejętności, wiedza określana jako „know-how”, nie jest możliwa do przekazania na wykładzie, a prawdopodobnie również na ćwiczeniach, które polegają na „rozwiązaniu zadań”. Jedynym sposobem przekazania tej wiedzy jest wspólna praca nad problemem, nie wydumanym, 10-cio minutowym zadaniem, ale problemem angażującym rozwiązującego i zmuszającym go do poszukiwania własnych, nie biernego powielania cudzych, rozwiązań. Tu nie da się oszukać i trzeba z jakimś lokalnym „mistrzem” rzeczywiście współpracować. Zauważmy, że tak właśnie „studiowali” w większości „dobrzy” absolwenci Getyngi, Oxfordu czy Sorbony. Oni po prostu terminowali u swoich mistrzów. Ten częsty kontakt, wzajemne „podrzucanie” sobie problemów, ale chyba również wytworzenie specyficznej atmosfery „etosu poszukiwania prawdy”, wydaje się być tym co przerabia biernego ucznia w aktywnego, świadomego celu studenta. Czy jest to dziś możliwe?. Jeśli mistrzem miałby być zawsze wykładowca to nie. Można jednak wykorzystać tu studentów. Zauważmy że duża różnica poziomów ucznia i mistrza raczej przeszkadza, zniechęcają się obaj. Pierwszy sfrustruje się niemożliwością dogonienia mistrza, drugiego załamie bezowocność jego wysiłków. Spróbujcie zresztą postawić wybitnego specjalistę przed klasą w podstawówce lub gimnazjum. Z godzinę czy dwie może udałoby mu się sensownie nawiązać kontakt z uczniami, potem byłoby pewnie tragicznie. Uniwersytet określano kiedyś jako „korporację nauczanych i nauczających wspólnie poszukujących prawdy”. Czy stałoby się coś złego, gdyby student trzeciego roku „prowadził” 3-4-ro osobową grupkę pierwszaków?” Nie zrobiłby tego ani „na oślep”, ani „za frajer”. Problemy ustalane byłyby wspólnie z wykładowcą (mogłaby to być jakąś namiastka „pracy dyplomowej), a student za dobrą opiekę nad kolegami premiowany byłby np. oceną ze specjalnie w tym celu wprowadzonego przedmiotu.
Policzymy za i przeciw. Wpierw za.
Prowadzący swych kolegów student - mistrz z jednej strony powtarzałby nabyte wcześniej wiadomości, z drugiej zdobywał umiejętności jakiegoś kierowania zespołem. Wspomniane powtarzanie byłoby aktywne; dla swych młodszych kolegów byłby nauczycielem. Na pewno wiele spraw zobaczyłby inaczej.
Pierwszoroczny student miałby do dyspozycji przedmiotowego "guru", którego mógłby bez skrępowania pytać o wszystko. Dziś często jest tak, że student boi się pytać wykładowcę by się nie wykazać totalnym brakiem wiedzy lub nie ośmieszyć przed kolegami.
Taka współpraca nad rozwiązywaniem postawionych przez wykładowcę problemów byłaby zarówno wprowadzeniem do przewidzianej planem studiów praktyki, jak i jej substytutem (w niektórych specjalnościach bardzo trudno jest zapewnić studentom praktykę)
Taki student-wykładowca stawałby się z konieczności bardziej aktywny, bo jego młodsi koledzy naciskaliby go pytaniami. Będąc sam nauczycielem oceniałby tez prawdopodobnie trochę inaczej swoich, „prawdziwych” wykładowców.
Przeciw.
1.Istnieje niebezpieczeństwo, że będący lokalnym "guru" student okaże się być np. kiepskim specjalistą i nauczy kolegów źle. Mogłoby dojść do efektu "wzmocnienia błędów". Tu można chyba trochę zaradzić obligując pierwszaka do korzystania z literatury i Internetu. W napisanym sprawozdaniu (pisałby je po każdym semestrze) musiałby bardzo szczegółowo opisać z czego korzystał.
2.Nie wiadomo ilu studentów ma predyspozycje do poprawnego kierowania zespołem. Być może okazałoby się, że na konkretnym roku trudno będzie zapewnić odpowiedni poziom "mistrzów". Ten sam problem ma jednak każda uczelnia z doborem kadry. I jakoś go rozwiązuje.
3.System wymagałby stałego monitorowania przez wszystkich wykładowców. To najsłabszy chyba punkt pomysłu. Mogłoby się okazać, że wysiłek organizacyjny i menadzerski ponoszony przez uczelnię byłby większy niż dziś. Przy obecnym, sztywnym systemie wymagań i wyników tak by pewnie było. Gdyby jednak student zamiast np. 6-ciu egzaminów w roku zdawać musiał jeden czy dwa w wybranym przez niego terminie i mógłby sam organizować sobie czas, to mogłoby się okazać, że wysiłek jest opłacalny. Na pewno trzeba by zatrudnić w uczelniach sporo osób potrafiących organizować pracę studentów. Mogłoby się też okazać, że niektórych, obecnie bardzo dobrych i pożądanych w uczelniach ludzi przesunąć trzeba do pracy stricte naukowej lub powierzyć im kształcenie w ramach seminariów lub bardzo specjalistycznych wykładów.
Ani pomysł oddzielania nauczania od oceniania ani proponowana „dwoistość” ról studenta - nauczyciela nie są niczym nowym. Pierwszy jest efektem prób jakiejś „obiektywizacji” oceny, druga występowała w historii edukacji dość powszechnie (chyba stąd m.in. wzięła się obecna uczelniana hierarchia – por. stanowisko asystenta.). Ta druga jest zresztą dziś jeszcze obecna w niektórych ośrodkach. Według mojej wiedzy ani jedno ani drugie nie jest częste. Nie jest jednak również częstą taka eksplozja masowości kształcenia jaką przeżywamy dziś w Polsce. Od tej masówki ucieczki chyba nie ma. Lepiej też chyba, by młodzież studiowała niż wystawała pod klatkami wieżowców. Być może warto byłoby pomyśleć o jakiejś formie „kształcenia dla koegzystencji”, które nauczyłoby ludzi radzić sobie w rozmaitych sytuacjach „wykluczenia”, bo rozwój technologii powodować będzie, iż coraz więcej ludzi pozostawać będzie bez pracy. Być może uda się zrealizować rozmaite wizje szczęśliwej przyszłości i problem bezrobocia zniknie, ale na pewno nie stanie się to szybko. Wydaje się, iż proponowany system ma jeszcze tę zaletę, że z jednej strony nigdy nikogo nie „wyrzuca”, bo każdy studiuje we własnym tempie i zawsze - bez stresujących „pościgów” - może pojąć studia tam gdzie je przerwał (w ramach jakiegoś sensownego okresu czasu np. ośmiu lat), z drugiej zaś zdolniejsi mogliby ukończyć studia wcześniej i jeszcze zarobić na odsprzedanym Państwu bonie edukacyjnym. Trzeba sobie oczywiście jasno powiedzieć, że proponowane zmiany skutkować muszą obniżeniem poziomu absolwentów lepszych szkół na poziomie licencjacko – inżynierskim (te gorsze powinny się jednak poprawić). Byłby to jednak poziom kontrolowalny, a stosując odpowiednia politykę egzaminacyjną można by sterować zarówno tym poziomem jak również „rozkładem specjalności absolwentów” skuteczniej niż dziś.
Jest jeszcze jeden aspekt naszej szczególnej sytuacji w dziedzinie edukacji. Jesteśmy otóż jedynym chyba w Europie krajem, w którym w tak krótkim czasie umasowiono wyższe wykształcenie. Nasi absolwenci skonfrontowani zostaną wkrótce z absolwentami uczelni zachodnich, których poziom (mówimy o dominancie, nie o najlepszych ani nawet średnich) jest jednak trochę wyższy. Opinię o edukacji kształtują nie tylko najlepsi, ale również ci najczęściej występujący, a najłatwiej uzyskać kiepska opinię rozczarowując oczekującego takich, jak w jego kraju ojczystym, wyników pracodawcę. Za to zapłacą oczywiście ci najlepsi, ale stracą też średniacy, bo ludzie nie będą mieli do naszych dyplomów zaufania. I żadne ogólnoeuropejskie porozumienia ani paszporty edukacyjne tego nie zmienią.
Mam pełną świadomość faktu, że takie jak te propozycje są głęboko arynkowe i w jakimś sensie amoralne, bo każą ładować forsę w ludzi ocenianych przez rynek jako towar gorszej jakości. Dziś jednak robimy w istocie to samo, a główna różnica polega na tym, iż iluzję dobrego średniego (propozycja dotyczy nie najlepszych, a przeciętnych) poziomu podlewamy złudzeniami możliwości jego zachowania, a może nawet podniesienia w istniejących organizacjach kształcenia. Na jak długo starczy nam tych złudzeń?
Nie mam, jak już wspomniałem, ani ambicji naprawiania świata, ani szczególnie dużych złudzeń co do realności prezentowanych pomysłów (jako rzekłem nie uważam się również za ich jedynego, a na pewno nie pierwszego autora). Nie wiem też na ile są one sensowne. Tekst ten traktuję raczej jako próbę podtrzymania zainicjowanej na tym portalu dyskusji o sprawach bardzo ściśle związanych z tym, z czego żyjemy.


strony: [1] [2] [3] [4] [5]
nfa.pl

© 2007 NFA. Wszelkie prawa zastrzeżone.
0.034 | powered by jPORTAL 2