Strona główna    Kontakt z Redakcją NFA    Logowanie  
Szukaj:

Menu główne
Aktualności:
Gorący temat
NFA w mediach
NFA w opiniach
Jak wspierać NFA
Informacje

Linki

Rekomenduj nas
Redakcja
Artykuły
Nowości
Europejska Karta     Naukowca
Patologie środowiska     akademickiego
Oszustwa naukowców
Mobbing w środowisku     akademickim
Etyka w nauce i edukacji
Debata nad Ustawą o     Szkolnictwie Wyższym
Perspektywy nauki i     szkolnictwa wyższego
Czarna Księga     Komunizmu w Nauce i     Edukacji

Wszystkie kategorie
Inne
Reforma Kudryckiej
Postulaty NFA
Reformy systemu nauki
WHISTLEBLOWING
NFA jako WATCHDOG
NFA jako Think tank
Granty European Research Council
Programy,projekty
Kij w mrowisko
Kariera naukowa
Finanse a nauka
Sprawy studentów
Jakość kształcenia
Społeczeństwo wiedzy
Tytułologia stosowana
Cytaty, humor
Listy
Varia
Czytelnia
Lustracja w nauce i edukacji
Bibliografia NFA - chronologicznie
Subskrypcja
Informacje o nowościach na twój e-mail!
Wpisz swój e-mail i naciśnij ENTER.

Najczęściej czytane
Stanowisko NIEZAL...
Tajne teczki UJ, ...
Mobbing uczelniany
Amerykańska konku...
O nauce instytucj...
Inna prawda o ucz...
Powracająca fala ...
Urodzaj na Akadem...
Darmowy program a...
Jasełka akademick...
Menu użytkownika
Nie masz jeszcze konta? Możesz sobie założyć!
Strefa NFA
Statystyki

użytkowników: 0
gości na stronie: 129


Polecamy

NFA na Facebook'u

Ranking Światowych Uczelni 2009







Artykuły > Reforma Kudryckiej > O projekcie "Doktorat na miarę wyzwań ..."

Waldemar Korczyński


 

O projekcie "Doktorat na miarę wyzwań ..."

czyli

Gdzie się podziała samodzielność doktoranta?


 

Jeśli ja dobrze rozumiem projekt, to doktorat ma być po prostu takim niewiele lepszym magisterium. Nie dostrzegam właściwie żadnych wymagań samodzielności doktoranta (dawniej tym się doktorat różnił od studiów); przeciwnie punkt 1.4. określa nawet dokładnie, kto może być promotorem.


Oczywiście doktor habilitowany (ten wymóg jest na pierwszym miejscu) aktywny w ostatnich czterech latach (to drugi, "podrzędny", jak rozumiem, wymóg), gdzie przez aktywność rozumie się to samo, co w przypadku przyznawania kategorii naukowej jednostkom naukowym. Brzmi fajnie, ale podejrzewam, że manipulować tym łatwo. Manipulować w obie strony.


Jednym z powodów trwającej od lat awantury o tak pożądany "poziom kształcenia" był wyrażany przez wiele osób - w tym i prominentnych polskich naukowców (v. wywiad L. Pacholskiego dla "Polityki", Trzeba przekłuć ten balon) - brak zaufania do wartości dydaktycznej i naukowej stopni i tytułów naukowych.


Ten punkt nie tylko petryfikuje status quo, ale wręcz cofa rozpoczęte zmiany, bo bywało i tak, że faktycznym promotorem był człowiek bez habilitacji, a pracownik "samodzielny" rzecz całą firmował. I to wcale nie było źle, a prace bywały oceniane znakomicie. Teraz taki numer będzie pewnie ścigany z całą surowością prawa. Czy stało się coś nowego, co zagwarantuje od dziś tę większą wartość dydaktyczną ludzi habilitowanych i naukowo aktywnych?


Projekt o tym nie wspomina. To dlaczego mamy w to wierzyć? Ale zostawmy to w spokoju i zobaczmy pozostałe wymagania.


Punkt 1.1., to po prostu wprowadzenie egzaminu wstępnego, co już chyba było.


Punkt 1.2. to doktoranckie studia zamawiane.


W punkcie 1.3. projekt żąda "ramowych standardów kształcenia", pewnie podobnych do tych np. na poziomie licencjatu. To chyba po to, by wiadomo było, że są to studia i żeby jakiś namolny doktorant nie zapragnął zainteresować się czymś spoza tych - wysokich niewątpliwie - standardów.

Tu wszakże jedna uwaga. Kantowi przypisuje się powiedzenie, że tyle w nauce nauki, ile w niej matematyki. Można, oczywiście, dyskutować jak to rozumieć, ale mało jest dziś dziedzin tzw. sciences, w których gadano by językiem innym niż matematyka.


Ja pamiętam, jak wiele lat temu przychodził do mnie po matematyczną pomoc człowiek piszący habilitację z nauk technicznych (może nie tych najbardziej technicznych, bo związanych z czymś w rodzaju chemii, ale rzecz dotyczyła politechniki). Tłumaczył mi długo i zawile jaki to ma problem trudny okrutnie (wspominam to z rozrzewnieniem, bo trunki dobre przynosił), a ja mu serdecznie współczułem.


Kiedyś jednak problem "wyjaśnił" i okazało się, że chodzi o logarytmy. Takie na poziomie szkoły średniej. Otóż jeśli owe tajemnicze standardy dotyczyć mają znajomości - przynajmniej przez doktorów sciences, nauk technicznych i ekonomicznych - tzw. nauk podstawowych lub/i matematyki, to jestem jak najbardziej za.


Chodzi bowiem o to, by można było oczekiwać, iż doktor taki z drugim, równie jak on uczonym, dogada się właśnie językiem tych nauk podstawowych. Ale coś takiego powinno być jasno powiedziane, aby nie okazało się potem, że owe standardy to brane z sufitu, pod konkretnych ludzi, wymagania mające się nijak do tematyki doktoratu.


Fajny jest warunek 1.5. wymagający od doktoranta popełnienia co najmniej jednej publikacji. Doktorantów mamy w Polsce kilkadziesiąt tysięcy. Czy wyobrażacie sobie Państwo to "parcie na papier", które ten punkt wywoła?


Punkt 1.6 jest tyleż piękny co tajemniczy. Kto z Państwa wie co konkretnie oznacza "zwiększenie udziału ...". Czy Ministerstwo wyznaczy jakiś dolny limit - np. 30% dla całej Polski, czy dla każdej jednostki prowadzącej takie studia? A może dla każdego doktoratu? Bo coś mi się widzi, że i dziś recenzentem może być obcokrajowiec, więc ograniczeń chyba nie ma.


Rozumiem, że punkt 1.9. jest w jakimś sensie powiązany ze wspomnianym już punktem 1.6. ale ustalanie takich "ram prawnych" - jak każde ograniczenie - sprawę raczej skomplikuje niż uprości.


Bardzo sensowny - choć spóźniony i chyba niedokończony - jest punkt 1.10. Jeśli dyplom wydaje uczelnia i ona ustala wymagania, to sygnowanie tego tylko godłem Państwa zakrawa na nadużycie.


Sensownym wydaje się też punkt 1.7. pozwalający na uznawanie za doktorat zestawu publikacji. Coś jest chyba nie w porządku z tym zezwoleniem na obronę w języku obcym. Zadziwia ograniczanie się do języka angielskiego, ale jeszcze dziwniejszym jest fakt, że już kilka lat temu możliwa była w Polsce obrona pracy "niefilologicznej" w języku obcym.


Znam kilka przykładów, m.in. opisywany przeze mnie prof. Andrzej Szplit był promotorem niemieckojęzycznej (dlatego napisałem "zadziwia") pracy z ekonomii (doktorantka była Niemką). Ten zapis jest więc zbędny, chyba, że tamte obrony były nielegalne i uzyskane stopnie zostaną cofnięte.


Punkt 1.8. to chyba wyraz nieuzasadnionego braku zaufania (lub - Boże uchowaj - poczucia rzeczywistości) Autorów projektu do edukacji przeddoktoranckiej. Jeśli z językami jest jednak tak źle, to skąd oczekiwania, że lepiej będzie np. z fizyką na technicznych studiach doktoranckich. Ale generalnie, to ten "Doktorat na miarę współczesnych wyzwań" trochę zalatuje freblówką, którą łatwo jest wprawdzie sterować (i np. "podnosić poziom"), ale znacznie trudniej wiązać z nią oczekiwania na miarę zamierzeń.


W moim odczuciu w tym akurat miejscu Autorzy projektu zapatrzyli się za bardzo w system amerykański, gdzie studia doktoranckie są rzeczywiście studiami i jak każde studia ze swoim systemem sformalizowanych wymagań i egzaminów raczej studenta ogłupiająco "ukierunkowują" niż rozwijają.


Wydaje mi się, że dawne studia doktoranckie poprzez mniejszą (przynajmniej w przypadku nauk ścisłych) precyzję wymagań odnośnie samego procesu studiowania stwarzały lepsze możliwości rozwoju doktoranckiej kreatywności.


Ja mam bardzo krytyczny pogląd na wszelkie kodyfikacje nauki i edukacji, ale mam też świadomość, że trzeba jakoś przeznaczoną na te cele forsę podzielić. Rozumiem pokusę ograniczania ryzyka i "regulowania" samego kształcenia zamiast kontroli jego wyników, ale można przecież przerzucić cześć tego ryzyka na doktoranta i zrezygnować z całkowicie bezpłatnych studiów doktoranckich lub kredytować je i po pozytywnie zakończonej obronie dług umarzać, a nawet dawać doktorantowi dodatkową premię.


A tak nawiasem; mamy sporo płatnych studiów doktoranckich. Czy nie finansują one czasem tych "bezpłatnych"?


Być może ja nie rozumiem pomysłu, ale te "współczesne wyzwania" wydają mi się raczej przycięte do wyobrażeń o nauce (rozumianej jako zjawisko społeczne) widzianej jako organizacja mająca osiągać dobrze określone cele i dająca się sterować podobnie jak np. armia. Stąd już tylko krok do poszukiwania "algorytmów postępu" czy "ogólnych praw wynalazczości".


Czy ktoś uwierzył, że "Fizycy" Duerrenmatta mogą stać się ciałem? W nauce pojawiła się już "inwentyka", która próbuje coś takiego realizować. Czy to nie wystarczy?

 

nfa.pl

© 2007 NFA. Wszelkie prawa zastrzeżone.
0.045 | powered by jPORTAL 2