DO GÓRY NOGAMI
Zacznijmy od sprawy najbardziej błahej. Przez cały moje studia obowiązywał system przypisywania studenta na każde zajęcia danego przedmiotu do innej grupy. Nie ma znaczenia czy tak jest wszędzie i czy taka jest uniwersytecka tradycja. System z punktu widzenia studenta jest nieoptymalny, bo jeśli na każdych zajęciach spotykasz się z inną grupą ludzi (i to w każdym roku), to nie zdążysz zapoznać się dobrze z nikim. Na dobrą sprawę z każdą osobą taki student widuje się wtedy tylko raz w tygodniu. Ten system "zapobiega" tworzeniu znajomości i przyjaźni, które później mogłyby zaprocentować w życiu osobistym i zawodowym. Ktoś mógłby odeprzeć mój zarzut mówiąc, że student ma na przyjaźnie czas po zajęciach, ale są takie studia, które są czasowo wymagające i ledwo starcza czasu na naukę (np. biologia, medycyna). System, jaki napotkałem kreuje z ludzi na roku grupę luźno powiązanych ze sobą jednostek. Zostawmy jednak ten temat, bo nie jest to jeszcze rzecz najbardziej istotna.
Przejdźmy do sprawy ważniejszej, to jest do filozofii studiowania. Na moim wydziale ogromną popularność wśród uczących zdobyła idea: "Student uczy się sam, a nauczyciele akademiccy są od tego, by wskazać mu materiał i egzekwować to, czego się nauczył". Nie wiem, być może to kolejna uniwersytecka tradycja, ale wystąpię tu przeciwko niej. Konkretna realizacja tej idei była taka, że kadra doktorsko-profesorska w większości przypadków odbębniała zajęcia dydaktyczne, jakie przyszło im prowadzić, traktując je jako zło konieczne i dodatek (zaburzający) do swojej kariery naukowej. Wykłady i ćwiczenia zazwyczaj były słabe. Z reguły widać było przygotowywanie ich "na kolanie" i rutyniarstwo. Wyraźnie nie były one poprzedzone rzetelnym przemyśliwaniem i układaniem sobie materiału w głowie. Miało się wrażenie, że wykładowca improwizuje za niewidzialną szklaną szybą oddzielającą go od słuchaczy. Nie poznaje studentów i nie chce i poznać. I chce już iść i nie lubi zadawania mu pytań (brak pokory!), a do studiowania poleca książkę, która jest nudną cegłą pochodzącą z lat 60-tych, której nikt nie ma z wyjątkiem biblioteki, która to ma jeden egzemplarz, który można sobie skserować.
Jakie byłoby rozwiązanie tej, delikatnie mówiąc, nieoptymalnej dla studenta sytuacji? Na pewno wprowadzenie systemu oceniania wykładowców przez studentów Z KONSEKWENCJAMI. Na moim wydziale system ten wprowadzono na jednych ćwiczeniach, a i tak nic z niego nie wynikało. Kadra po prostu przyjmowała wyniki do wiadomości.
System oceny urynkowiłby dydaktykę na uniwersytecie. Student pełniłby rolę klienta, a słaby dydaktyk upadłby jak słaba firma. Jednak do tego nie doszło, bo przecież któżby śmiał podważać kompetencje profesora czy doktora habilitowanego? Otóż ja mam tę śmiałość, i to nie tyle w podważaniu wiedzy (bo, jak mniemam, tytuł nie bierze się z całkiem Księżyca), ale w podważaniu zdolności dydaktycznych. Bo nie każdy je ma, a dydaktyką powinna zajmować się osoba, która je po prostu ma, bez względu na tytuł. Niektórzy młodzi ludzie potrafią być dobrymi dydaktykami choćby dlatego, że wiele wiedzy mają jeszcze "na świeżo" po studiach. Profesor często jest już bardzo wyspecjalizowany i jeśli się ogólnie nie rozwija (większość), to jego wykład jest po prostu relacją z jego konkretnych badań, a to niekoniecznie jest to, co młody student chce wysłuchiwać pod dość ogólnym tytułem cyklu wykładów, jak np.: GENETYKA.
Jeśli więc padła idea, że student uczy się sam, to powinna również paść następna: przestańmy bawić się w uniwersytet. U młodego człowieka powstaje też podejrzenie, że ta pierwsza idea - niewątpliwa oznaka degeneracji, jest tylko dorabianiem ideologii do własnej niechęci lub nieumiejętności przekazywania wiedzy – czyli istoty szkolnictwa (również wyższego). Jeśli ktoś nie czuje się na siłach wykładać to powinien oddać pole tym, co zrobią to za niego, z kompetencją i entuzjazmem, a nie na siłę trzymać dydaktykę w swoich rękach, bo to dodaje mu splendoru czy trochę pieniędzy. Widać, że z jednej strony mamy egoizm uczących, a drugiej – interes studenta. Niestety ten drugi zazwyczaj przegrywa, a czy powinno być tak na prawdziwym uniwersytecie?
Student dla uczelni czy uczelnia dla studenta? Nieraz zadawałem sobie to pytanie.
strony: [1] [2] [3] [4] [5] [6]
|