Prawo o szkolnictwie wyższym
Jak się ma uchwalona 3 czerwca b.r. przez Sejm ustawa („prawo”) o szkolnictwie wyższym do wyzwań stojących przed polską nauką? Przede wszystkim jest ona patologicznie rozdęta (114 stron) i oparta na biurokratycznym schemacie szczegółowego zarządzania i kontroli przez Ministerstwo. Słowa „minister” i „ministrowie” pojawiają się w tekście - w różnych odmianach – 259 razy, tak że projekt ten bardziej przypomina regulamin Ministerstwa niż dokument sejmowy. Odnośników do rozporządzeń jest 36, czyli należy się spodziewać - po przeforsowaniu tej ustawy w Senacie - dalszych licznych dokumentów w podobnym stylu. Nie ma natomiast żadnej wzmianki o procesie bolońskim, punktacji ECTS, Europejskiej Karcie Naukowca i ocenie nauczycieli akademickich przez studentów. Nie ma mediatora akademickiego, ułatwiającego rozwiązywanie konfliktów ze studentami i nauczycielami akademickimi. Współpraca zagraniczna ma być przykryta szczelną czapą Ministerstwa. O Unii Europejskiej wspomina się tylko dwukrotnie, przy okazji kształcenia cudzoziemców. Nie ma nic na temat mobbingu, braku dyskryminacji przy zatrudnianiu i przyjmowaniu na studia, oraz mobilności pracowników naukowych. Efektem braku mobilności na polskich uczelniach są niezdrowe układy personalne i wzajemne zobowiązania osób, których nie tylko studia, ale i cała kariera zawodowa ograniczają się do jednej uczelni.
Istotną wadą omawianej ustawy jest sztywne zdefiniowanie modelu uczelni wyższej. Utrudni to powstawanie uczelni nietypowych, innowacyjnych, otwierających się na nowe wyzwania. Autorzy ustawy zdają się również nie zauważać rozwoju kształcenia na odległość, w szczególności za pośrednictwem Internetu. Taki rodzaj studiowania, szczególnie przy kształceniu ustawicznym, odgrywa coraz większą rolę w krajach najbardziej rozwiniętych.
Należy również zmienić zasady zarządzania uczelniami państwowymi. Trzeba rozdzielić stanowiska rektorów (jako przedstawicieli świata akademickiego uczelni) i menedżerów (np. z tytułem kanclerza) zarządzających skomplikowanym przedsiębiorstwem jakim jest na ogół uczelnia wyższa. Taki podział istnieje już w USA i w Polsce na wielu uczelniach prywatnych. Kanclerz powinien być wybierany w jawnym i otwartym konkursie oraz zatwierdzany przez odpowiednio skonstruowany organ związany z daną uczelnią. W przypadku uczelni prywatnych są w nim po prostu przedstawiciele właścicieli. W uczelniach państwowych organ taki musiałby odpowiednio reprezentować interesy państwa, lokalnego samorządu, a także sponsorów i organizacje wspierające (czyli coś w rodzaju rady nadzorczej). Taki organ tworzyłby strategię rozwoju uczelni i decydowałby o większych inwestycjach. Rektorzy, wybierani bezpośrednio przez wszystkich pracowników naukowo-dydaktycznych uczelni, mieliby za zadanie reprezentowanie uczelni, nadzorowaliby funkcjonowanie życia akademickiego (np. nadawanie stopni doktora), odpowiadali za nadawanie stopni doktora honoris causa itp. Słowo „kanclerz” pojawia się, co prawda, w nowej ustawie o szkolnictwie wyższym, ale oznacza tam jedynie inną nazwę dotychczasowego dyrektora administracyjnego.
Wniosek: zamiast uchwalonej przez Sejm kulawej ustawy należy opracować w innym stylu całkowicie nową, szeroko skonsultowaną i jednolitą ustawę o szkolnictwie wyższym i stopniach naukowych.
Andrzej Jajszczyk (profesor telekomunikacji w AGH, Kraków)
Józef Kalisz (profesor elektroniki w WAT, Warszawa)
Wojciech Z. Misiołek (profesor inżynierii materiałowej w Lehigh University, Bethlehem, USA)
Witold Pałosz (doktor fizyki w NASA/Marshall Space Flight Center, Huntsville, USA)
To jest pełna, pierwotna wersja tekstu opublikowanego po zmianach ' na papierze':
J. Kalisz, A. Jajszczyk: Dość naukowego pozoranctwa, Rzeczpospolita, 22.06.05, Nr 149
strony: [1] [2] [3]
|